Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wspomnienia kierowcy pogotowia w latach 60. Jerzego Tomczaka

Irena Kuczyńska
60 lat Pogotowia Ratunkowego w Pleszewie - Jerzy Tomczak
60 lat Pogotowia Ratunkowego w Pleszewie - Jerzy Tomczak Archiwum prywatne
W latach 60. lekarz pogotowia umiał wszystko: wyczyścił ranę, zszył ranę, odebrał poród na trasie a nawet zabezpieczył wypadający mózg - mówi Jerzy Tomczak - były kierowca pogotowia

Jerzy Tomczak był kierowcą w Pogotowiu Ratunkowym w Pleszewie w pierwszych latach jego istnienia od 1960 do 1970 roku. – Zwerbowali mnie bracia Sobczakowie: Zbigniew i Bogdan i poszedłem do pogotowia, które wtedy mieściło się przy ul. Poznańskiej za przychodnią – wspomina pan Jerzy. W sumie kierowców było ośmiu, oprócz Sobczaków i pana Jerzego byli to: Henryk Frąszczak, Jan Frencel, Marian Gajny, Jan Mościpan, Stefan Kałużny.
– Karetki były dwie, przewozowa i wypadkowa z lekarzem, do każdej było przypisanych dwóch kierowców – mówi pan Jerzy.
I tak rozpoczyna się nasza wspólna podróż w czasie. Przed nami leżą rozsypane biało - czarne zdjęcia. A starszemu panu błyszczą oczy.
Do pracy przyjmował Jerzego Tomczaka dr Leonard Żychski, potem kierownikiem pogotowia był lekarz wojskowy Zbigniew Połys. Na dyżury przychodzili lekarze ze szpitala, z przychodni, z ośrodków zdrowia na wsiach: Henryk Rodkiewicz, Andrzej Słowiński, Stanisław Orszyński, Donata Rodkiewicz, Adam Ony-szkiewicz, Zygmunt Kołodziej, Józef Żuchowski. Był jeszcze lekarz o nazwisku (albo przezwisku) Prymus, który woził książki, nie postawił diagnozy, zanim nie poczytał o chorobie.
– Dobrze się wtedy pracowało, lekarz się nie wywyższał, kierowca, lekarz i sanitariusz to byli koledzy. Wszyscy razem siedzieli, kiedy był dyżur spokojny, to się spało - wspomina pan Jerzy.
Bo i ekipa pogotowia musiała trzymać się razem. W latach 60. nie było dróg, w wielu wsiach nie było prądu. – Zdarzyło się, że w okolicach Białobłot trzeba było zostawić auto na drodze i iść kilometr do chorego w piachu przez las. Wtedy sanitariusz szedł z lekarzem i niósł walizeczkę z podstawowymi narzędziami medycznymi i lekami. Lekarz miał tylko biały kitel i słuchawki. Nie było rękawiczek jednorazowych, często w mieszkaniu u chorego była tylko zimna woda w miednicy – mówi pan Jerzy. Narzędzia sterylizował sanitariusz.
- Do czego było wzywane pogotowie i kto decydował o tym, czy jedzie lekarz, czy tylko sanitariusz, czy trzeba podjechać po drodze po położną ? Oczywiście dyspozytorka. Ona na podstawie telefonicznego zgłoszenia oceniała, co się dzieje i kto jest potrzebny.
– Najczęściej jeździło się do porodów, bo tych w latach 60. było dużo. Kiedyś kobieta nie zdążyła, wjechaliśmy autem w taki wjazd do pola, ustawiliśmy auto i rodziła w karetce, a krzyczała tak, że do dziś ten krzyk mam w uszach. I urodziła – mówi Jerzy Tomczak.
Pamięta też wezwanie do chorego, który mieszkał w chałupie ze snopkiem słomy zamiast drzwi wejściowych. Zamiast podłogi było klepisko. Ale był tam pacjent, dlatego lekarz szedł pieszo tam, gdzie karetka nie dojechała.
Nie zawsze karetka zastała człowieka żywego. – Kiedyś byliśmy wezwani do młyna, gdzie ojciec przyniósł w worku zwłoki synka. Podejrzewał, że żona go zdradzała z młynarzem, a synek był ich dzieckiem. Zemścił się na chłopcu, zabił go, uderzając obuchem w głowę i dźgając nożem. To było straszne - starszy pan jeszcze po latach jest wstrząśnięty. Innym razem karetkę wezwano na wesele, gdzie doszło do morderstwa. – W stogu słomy znaleziono zgwałconą i uduszoną kobietę. Zamordował ją listonosz, który się do niej zalecał a nie został zaproszony na wesele i się zemścił – mówi pan Jerzy. Pamięta, że dziewczyna leżała nago, a morderca dostał potem dożywocie.
W latach 60. było dużo wypadków na wsiach. Ludzie sami konstruowali maszyny. Tak było w przypadku sieczkarki w Tomi-cach. Pękło koło pasowe. Uderzyło w człowieka. – Kiedy przyjechaliśmy, leżał w sieczce, a mózg miał na wierzchu. Dr Połys dał mu zastrzyk, ,,wcisnął mu ten mózg’’, potem w szpitalu wykonano mu operację. I człowiek żyje, miał taką ,,płytkę’’ w czole, widywałem go w Pleszewie – twierdzi kierowca pogotowia.
Innym razem rolnikowi brzuch rozwaliło, bo maszynę reperował. Dr Sobczak go przywiózł do szpitala. Pomogli mu.
Pierwsze auto, którym jeździł pan Jerzy, to była skoda - picap, noszy nie było, chorego znosiło się na rękach albo na krześle do auta. Nosze pojawiły się razem z ,,nys-ką’’.
Ale inne przygody też były. Raz chory psychicznie uderzał w karetkę, związano go pasami, ale były za słabe, więc gospodarz przyniósł lejce. Pomogło.
Kiedyś, lekarz pogotowia, jak mówi pan Jerzy - umiał wszystko: ranę wyczyścić, zeszyć, poród odebrać, a nawet zabezpieczyć wypadający mózg. I to bez rękawiczek.
W pierwszych latach funkcjonowania pogotowia, kierowca odpowiadał za swoje auto, musiał być i kierowcą i mechanikiem. Karetka czy to przewozowa, czy wypadkowa musiała być sprawna.
Jako kierowca pleszewianin też przeżył niejedno, między innymi wypadek, w którym do kasacji nadawały się dwa auta. – Jechaliśmy do wypadku do Wrono-wa, uderzyło w nas auto nadjeżdżające z przeciwka. Kiedy wyszli z tamtego auta, widać było, że wszyscy są pijani, kierowca też. Dałem mu w twarz. I tak się skończyła moja przygoda z pogotowiem ratunkowym. Okazało się, że tym autem jechali powiatowi notable. Zostałem zwolniony prawdopodobnie za to, że uderzyłem pijanego kierowcę.
Pogotowie Ratunkowe w Pleszewie obchodzi w tym roku jubileusz 60 - lecia

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Bydgoska policja pokazała filmy z wypadków z tramwajami i autobusami

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wielkopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto