Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Poznań był czasem piękna i ran

Marek Zaradniak
Fot. Piotr Jasiczek
Fot. Piotr Jasiczek
Z Andrzejem Boreyko, światowej sławy dyrygentem, o wielkopolskich wspomnieniach i kalendarzu wypełnionym do 2010 roku, rozmawia Marek Zaradniak W niedzielę kończy pan 50 lat.

Z Andrzejem Boreyko, światowej sławy dyrygentem, o wielkopolskich wspomnieniach i kalendarzu wypełnionym do 2010 roku, rozmawia Marek Zaradniak

W niedzielę kończy pan 50 lat. Czy zawsze chciał pan być dyrygentem?

– Nie. Jako 6- lub 7-latek wolałem być archeologiem, mając lat 14 – dziennikarzem, potem marzyła mi się praca w telewizji. Mając 18 lat podjąłem naukę w Wyższej Szkole Muzycznej imienia Rimskiego-Korsakowa w Leningradzie. Wtedy zainteresowałem się kompozycją i to dość poważnie. Niewiele brakowało, abym ukończył właśnie wydział kompozycji, ale mój profesor poważnie się rozchorował. Czekając na jego powrót ze szpitala przez kilka miesięcy obserwowałem jak mój najlepszy przyjaciel bierze lekcje dyrygowania symfonicznego. Na tyle mnie to zachwyciło, że zacząłem studiować dyrygowanie operowe i symfoniczne. Nigdy tego nie żałowałem.

Na początku lat 90. kilka lat spędził pan w Poznaniu. Jak pan wspomina tamten czas?

– Mam mieszane uczucia. Więcej dobrych, ale – niestety – pozostały rany, które się nie goją nawet po 10 latach. Dużo zawdzięczam orkiestrze Filharmonii Poznańskiej. Dla dyrygenta ważne jest doświadczenie, a zdobywa się je wyłącznie pracując z orkiestrą. Z tym, że nie wolno zapominać, że doświadczenie bywa nie tylko pozytywne. Ale prywatnie – był to czas piękny. W mieście nad Wartą mam wspaniałą i dużą rodzinę, która przyjęła mnie z żoną i malutkim dzieckiem tak ciepło, że nigdy nie czuliśmy się samotnie. W Poznaniu wyrosła i poszła do szkoły moja córka, która do tej pory, chociaż od dziesięciu lat nie mieszka w Polsce, mówi i czyta po polsku. Mieliśmy malutki, ale piękny szeregowiec na ulicy Misia Uszatka, znakomitych przyjaciół, z którymi nadal utrzymujemy kontakt. Moja żona zakochała się w Polsce i w Poznaniu. Te lata nie były „przejściowe”. To była część naszego życia. Piękna część. A więc jednak wspominam ten czas pozytywnie. No i młodsi wtedy byliśmy. To też się wspomina z przyjemnością.

Kiedy podjął pan decyzję o zrobieniu kroku dalej, o rozstaniu się z Poznaniem?

– Tę decyzję za mnie podjęła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Poznańskiej, kiedy jej ówczesny dyrektor naczelny, z którym, przyznaję, nie udawało mi się znaleźć wspólnego języka, nie przedłużył ze mną umowy o pracę. Dowiedziałem się o tym nieoczekiwanie, kilka tygodni przed końcem mojej kadencji. Wtedy zacząłem myśleć o orkiestrze w Niemczech i wkrótce zostałem szefem Filharmonii w Jenie. Dzisiaj chyba muszę podziękować mojemu ówczesnemu dyrektorowi za jego decyzję – dzięki niej moja kariera zaczęła się rozwijać.

Jaki był moment zwrotny w pana karierze?

– Pracowałem też w Kanadzie. Najpierw jako pierwszy gościnny dyrygent w Vancouver, a potem jako szef cudownej orkiestry w Winnipeg. Myśleliśmy o przeniesieniu się tam na stałe, ale po kilku miesiącach stało się jasne, że nasza mentalność jest bardzo europejska. Rodzina wróciła do Niemiec, gdzie zostałem szefem Hamburger Symphoniker, a ja pracowałem w Winnipeg jeszcze cztery lata, dojeżdżając tam i z powrotem. Było to na tyle męczące, że kiedy orkiestra w szwajcarskim Bernie zaproponowała mi stanowisko szefa, zrezygnowałem z Kanady. Momentem zwrotnym był chyba koncert z Berliner Philharmoniker i natychmiastowe ponowne zaproszenie. Ten sukces pozwolił mi zadyrygować Chicago Symphony, Boston Symphony, przejąć z rąk Jamesa Levine’a europejskie tournee z Zuenchner Philharmoniker. Mam jak na razie więcej propozycji niż możliwości ich przyjęcia. Jestem nadal szefem dwóch orkiestr w Bernie i w Hamburgu oraz pierwszym gościnnym dyrygentem Orkiestry Symfonicznej SWR w Stuttgarcie.

Czym różnią się te orkiestry?

– 12 tygodni w roku jestem w Bernie, 7-8 tygodni w Hamburgu oraz 4 tygodnie w Stuttgarcie. Każda z tych orkiestr ma swoją twarz i z każdą pracuję z przyjemnością i zaangażowaniem.

Czy jest szansa, że zobaczymy pana jeszcze w Poznaniu?

– Teraz jestem w Japonii. Od poniedziałku rozpoczynam próby z orkiestrą Pacific Music Festival. Ten festiwal odbywa się w Sapporo na wyspie Hokkaido. W sierpniu kilka tygodni wypoczynku na północy Francji, a potem festiwal w hiszpańskim San Sebastian, Bruksela, Monachium, Hamburg i Zurych. Kalendarz mam wypełniony do 2010 roku. Obawiam się, że – jak na razie – nie ma w nim koncertów w Poznaniu, ale bardzo się ucieszę, jeśli będę mógł przywieźć do miasta swojego dzieciństwa jedną ze swoich orkiestr. Nie tracę nadziei. •

od 7 lat
Wideo

Zmarł Jan Ptaszyn Wróblewski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wielkopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto