Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wera Gwarda, która przyjęła na świat tysiące pleszewian, wspomina nie tylko lata pracy

Irena Kuczyńska
W latach 60. , 70., 80. kobiety nie wiedziały, kogo noszą w brzuchu. Czekały, aż położna powie: ma pani syna, ma pani córkę. To była radość, albo ... zawód. Ordynator dr Lis niejednokrotnie pytał doświadczoną położną: pani Gwardowa, operujemy, czy nie. Był dobrym fachowcem i dobrym człowiekiem – mówi Wera Gwarda, która przyjęła na świat tysiące pleszewian

Wstaję codziennie o 7.00 rano, myję się, ubieram się, otwieram okno i zaczynam ćwiczenia. Gdybym nie ćwiczyła, pewnie już dawno przestałabym chodzić - mówi Wera Gwarda - emerytowana położna, która w ciągu 32 lat pracy zawodowej pomogła przyjść na świat tysiącom młodych obywateli, najpierw na rodzinnym Podlasiu, potem w powiecie pleszewskim.
Urodziła się w styczniu 1936 roku na stacji kolejowej w Wa-liłach na Białostocczyźnie. Tak, to nie żart. - Mama jechała z Białegostoku do Gródka do swoich rodziców, żeby mnie urodzić. Na stacji czekał dziadek, ojciec taty, który miał synową dowieźć na miejsce, a tu nagle mama zaczęła rodzić. Na stacji kolejowej przyjęła mnie na świat kobieta, która się tam znalazła - mówi pani Wera.
Jej najwcześniejsze wspomnienie sięga roku 1942 , kiedy weszli Niemcy do Białegostoku i zniszczyli im dom. Trzeba było zamieszkać u dziadków w Wawi-łach, gdzie chodziła do szkoły.
Liceum kończyła już w Białymstoku, podobnie jak szkołę położnych. Dyplom zrobiła w 1954 roku. Dostała nakaz pracy gdzieś na wsi przy sowieckiej granicy, więc robiła wszystko, żeby pracować gdzieś bliżej. I udało się. Tworzyła Izbę Porodową w Michałowie, potem przeniosła się do Gródka, gdzie też tworzyła Izbę Porodową.
- Rodzenie w porodówkach stawało się coraz bardziej popularne. Pacjentki chętnie na 5 dni przyjeżdżały do Izby Porodowej, gdzie była opieka, jedzenie, warunki niejednokrotnie lepsze niż w domu - mówi położna. W latach 50. matki dostawały wyprawki: kocyk, kilkanaście pieluszek, kaftaniki, koszulki. Wszystkie rodziły siłami natury, bo były w ciągłym ruchu.

W tym czasie w każdej wsi była też babka, mówili na nią ,,szeptucha’’, która umiała odebrać poród. Dużo praktycznych rzeczy można się było od nich nauczyć. Ale prawdziwą szkołą dla młodej położnej były dyżury w pogotowiu, gdzie trzeba było wszystkie porody odbierać.
W drugim roku pracy pani Wera poznała przyszłego męża. Eugeniusz Gwarda służył w wojsku w Gródku. - Przyszedł do pogotowia po strzykawkę i do dziś jej nie oddał - mówi pani Wera i jej czarne oczy się śmieją. Pamięta dokładnie pierwsze spotkanie z tym przystojnym, cztery lata starszym mężczyzną, który z podple-szewskiej Zielonej Łąki trafił do wojska na Podlasie. - Pochodził z Antonówki na Wołyniu. W 1944 roku musiał z bliskimi uciekać, za zostawiony nowy dom i 16 ha ziemi, Gwardowie dostali w powiecie pleszewskim poniemieckie gospodarstwo - wspomina pani Wera. Jej teściowa też ,,babkow-ała’’ przy porodach. - Jestem skradziona narzeczona - śmieje się starsza pani. Wyszła za mąż trochę wbrew woli rodziców, którzy niekoniecznie chcieli wysyłać córkę na drugi koniec Polski.

Ale młodzi nie słuchali. Cywilny ślub wzięli w Gródku, kościelny już w Pleszewie. 23 stycznia 1956 roku pani Wera zjechała do Zielonej Łąki. Wcześniej tu nie była. 1 lutego podjęła pracę miejskiej położnej, jej mąż zaczął pracować w wydziale zdrowia w nowo utworzonym powiecie.
Młoda para zamieszkała w pokoju na ul. Kaliskiej. Pani Wera była wzywana do porodów, bo w tym czasie plesze-wianki rodziły jeszcze w domu. Położna jeździła do nich dwoma taksówkami , które były w mieście. Jej miejscem pracy była przychodnia, naj pierw przy ul. Sienkiewicza, tam gdzie potem była siedziba biblioteki. Później przeniesiono przychodnię do budynku przy ul. Poznańskiej.
W 1957 roku pani Wera urodziła Leszka. Po macierzyńskim wróciła do pracy, a do dziecka przychodziły nianie. Rok później kolejna przeprowadzka, do Dobrzycy.

- To było 10 wspaniałych lat. Dobrzy ludzie, jak mój mąż miał wypadek i przez 3 miesiące leżał w szpitalu, wszyscy mi pomagali. Ja ich kochałam, a oni mnie kochali. Przyjmowałam po 40 porodów w miesiącu - wspomina położna. Będąc też pielęgniarką, robiła wszystkim zastrzyki, czasem badała nawet mocz na cukier. - Lało się do moczu esencję octową i wynik był - wspomina z błyskiem w oku.
W Dobrzycy urodziła się córka Elżbieta. Kiedy miała 8 lat trzeba było znów się przeprowadzać. Babcia przepisała na jej tatę gospodarstwo.

W 1967 roku Gwardowie wrócili do Zielonej Łąki. Pani Wera zaczęła pracować na oddziale położniczym w starym szpitalu. Nie narzekała. Jak mówi - jej zawód, był jej życiem. Łatwo nie było, na cesarskie cięcie trzeba było pacjentkę znosić z czwartego piętra na salę operacyjną na parterze. Czasem trzeba było położnicę przenieść na rękach z łóżka porodowego do łóżka w sali matek.
- Kiedy wszedł obowiązek rodzenia w szpitalu, przyjmowałyśmy po 600 porodów rocznie. Najpierw oddziałową była siostra Bartłomieja, potem Bożenka Czekalska. Było wspaniale, bo tam była ,,dusza’’, w tym starym szpitalu, mimo iż było bardzo ciasno - wspomina położna.

Wtedy w latach 60. , 70., 80. kobiety nie wiedziały, kogo noszą w brzuchu. Czekały, aż położna powie: ma pani syna, ma pani córkę. To była radość, albo ... zawód. Ordynatorem oddziału położniczego był dr Lis. Niejednokrotnie pytał doświadczoną położną: pani Gwardowa, operujemy, czy nie. Nigdy nie powiedział mi przez ,,ty’’. Był dobrym fachowcem i dobrym człowiekiem - mówi położna.
Pani Wera jeszcze się załapała na pracę w nowym szpitalu, gdzie się wszyscy przenieśli w 1982 roku. Najpierw trzeba było wydrapać farbę z płytek, umyć wszystko po budowlańcach. Nowy szpital miał duże sale, łóżka na kółkach, ale szkoda było klimatu starego klasztornego budynku.

W 1990 roku Wera Gwarda poczuła, że ręce jej lekko drżą. Bała się, że nie zszyje krocza pacjentki. - Kiedy poszłam do dr. Ryszarda Bosackiego i powiedziałam, że odchodzę na emeryturę, nie wierzył. Chciał wykorzystać moje doświadczenie . Tylko ja wiedziałam, jak pracować przy porodzie rodzinnym. Kiedy zaczynałam pracę, kobiety rodziły w domu - wspomina położna. Po roku, kiedy drżenie po lekach ustało, miała pokusę aby wrócić, ale została na emeryturze. Po 30 latach i 4 miesiącach pracy trudno było siedzieć w domu. - Tęskniłam za pracą, słyszałam jak jedzie wózek z jedzeniem na porodówce, po nocach długo jeszcze odbierałam porody - mówi pleszewska położna.

Pamięta różne momenty w pracy. - Kiedyś podczas operacji ginekologicznej dr Lis usunął kobiecie jeden chory jajnik, drugi też był chory, ale pacjentka była bardzo młoda, dlatego szczątek tego drugiego jajnika zostawiliśmy. I dobrze, kilka lat później, mając ten kawałek jajnika, kobieta urodziła najpierw chłopczyka, potem jeszcze dziewczynkę - mówi pani Wera.Uważa, że teraz za dużo jest cesarskich cięć. Kobieta przynajmniej jedno dziecko powinna urodzić naturalnie. - Przecież dlatego te dzieci tak bardzo kochamy, że je w bólach rodzimy - uważa położna.

Mieszka sama w dużym domu. Codziennie przyjeżdża do matki syn Leszek, który ma na Zielonej Łące swoje konie. Każdego dnia pani Wera rozmawia ze swoją córką Elżbietą, która mieszka w Pleszewie i opiekuje się swoją wnuczką. Czasem mała się denerwuje i krzyczy: skończ babciu z tą babcią Wercią rozmawiać.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wielkopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto