Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Piotr Zych, mnich benedyktyński z Międzychodu: - Jestem dumny z tego, że urodziłem się właśnie w Międzychodzie

Redakcja
Piotr Zych, mnich benedyktyński z Międzychodu.
Piotr Zych, mnich benedyktyński z Międzychodu. Archiwum Piotra Zycha
Z pochodzącym z Międzychodu mnichem benedyktyńskim Piotrem Zychem rozmawia Krzysztof Sobkowski.

Piotrze, jak to się stało, że zostałeś mnichem benedyktyńskim?
- Sam do końca nie potrafię wytłumaczyć, ponieważ wyjechałem do Włoch, aby pracować w diecezji i co za tym idzie, zostać księdzem diecezjalnym. Cóż życie, a właściwie Pan Bóg, płata czasami figle i zaskakuje nas swoimi planami. Trafiłem do Włoch za pośrednictwem pewnej znajomej siostry zakonnej, która skontaktowała mnie z wikariuszem generalnym w diecezji Rieti (jest to mała włoska diecezja w regionie Lazio, oddalona od Rzymu o 60 km). W pierwszej rozmowie z ks. Jarkiem (bo tak nazywał się wikariusz generalny) wspomniałem, że nie interesuje mnie życie zakonne. Tak trafiłem do benedyktynów, którzy w diecezji zajmowali się rozpoznaniem powołania. Wspomniany ksiądz zadzwonił do mnie 23 marca 2015 roku z informacją, iż za cztery dni czekają na mnie w słonecznej Italii. Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, ponieważ nie znałem dobrze języka włoskiego, nigdy nie latałem samolotem, a teraz musiałem sam zadbać o wszystko i wylecieć do obcego mi kraju. Zbliżały się Święta Wielkiej Nocy, myślałem wtedy: „Tak nagle, teraz, bez rodziny i przyjaciół? Niech się dzieje wola Nieba”. Spakowałem walizkę, pożegnałem bliskich i z perspektywy czasu widzę, że była to bardzo słuszna decyzja. Jeśli miałbym ją podjąć jeszcze raz, to nie zawahałbym się ani chwili. Początki były trudne, obcy kraj, odmienna kultura i mentalność współbraci, nawet kuchnia śródziemnomorska niewiele ma wspólnego z naszą polską. Język nieustannie płatał figle, tylko włoski dookoła i ani jednego słówka po polsku. Miało to jednak swoje plusy. W krótkim czasie zacząłem posługiwać się językiem na tyle, by móc pytać o różne sprawy zakonne, o to jak się żyje w zakonie i na czym polega życie monastyczne. Jak wspominali później moi współbracia, że albo tak atrakcyjnie opowiadali o życiu zakonnym, albo ja tak słabo rozumiałem co mówili, że zapragnąłem odkrywać sekrety benedyktyńskie i dokładnie 3 września 2015 roku rozpocząłem nowicjat, w sercu miałem tylko jedno pragnienie – spróbować mniszego życia, odkryć tę drogę. Zgodnie z prawem kanonicznym, po roku nowicjatu złożyłem śluby czasowe. Pierwsze śluby składa się na trzy lata. Te śluby nie są ślubami ostatecznymi i jest się zupełnie wolnym w podejmowanych decyzjach... (śmiech), no nie do końca wolnym, ale jest to czas na rozeznanie, zawsze można zostawić tę drogę i odejść. Po trzech latach można przedłużyć okres rozpoznawania powołania od sześciu miesięcy do trzech lat. Tę procedurę można powtórzyć dwukrotnie. Po tym czasie trzeba się zdecydować, jaką drogę chce się wybrać. W moim przypadku 1 września 2019 roku złożyłem śluby wieczyste, takie przymierze z Bogiem, na życie. Zostałem pełnoprawnym mnichem. Co to znaczy pełnoprawnym? Otóż każdy mnich, który składa śluby wieczyste ma prawo głosu w swojej wspólnocie. Zakon benedyktyński działa trochę jak Rada Nadzorcza. Każdy mnich jest zapoznawany z pracami i formacją, jaka jest prowadzona w opactwie, decyduje też o tym, czy dany współbrat może wstąpić do nowicjatu albo złożyć śluby czasowe lub wieczyste, takie normalne życiowe sprawy, pewnie tak, jak w związku małżeńskim.

Jeśli ktoś czuje takie powołanie, to gdzie należy się zgłosić, gdzie szukać informacji na ten temat, kogo pytać o rady?
- Jeśli ktoś czuje powołanie powinien po pierwsze porozmawiać ze swoim spowiednikiem albo ojcem duchownym. Warto też czasami pojechać na dni skupienia do jednego czy drugiego zakonu, odbyć rekolekcje i zobaczyć jak naprawdę wygląda życie wspólnotowe. Niestety przez tydzień, bo tak zazwyczaj trwają rekolekcje lub dni skupienia, nie da się zobaczyć i zrozumieć całego życia wspólnotowego, dlatego warto czasami pojechać dwa lub trzy razy na takie spotkanie, żeby mieć pewne porównanie i rozeznać swoje potrzeby.

Ile masz lat i od kiedy „podążasz” właśnie w kierunku życia zakonnego?
- Jestem z rocznika 1992, więc mam 27 lat. Myślę, że słowo „podąża” nie jest do końca właściwym słowem. Kiedy spotykam młodzież, tutaj we Włoszech, i opowiadam o moim powołaniu mówię zawsze, że realizuję moje życie. Wszyscy klerycy, jak jeden chór powtarzają ciągle, że słyszeli jak ich Pan powołał, słyszeli głos, który ich woła do kapłaństwa. Ja natomiast nic takiego nie słyszałem i często żartuję z młodzieżą mówiąc, że chyba Bóg zgubił mój numer telefonu, bo nie wysłał mi jak dotąd żadnej wiadomości na whatsapp, ani do mnie nie zadzwonił. Natomiast czuję, że podążając tą drogą będę czuł się szczęśliwy, będę człowiekiem spełnionym. Chciałbym odejść troszeczkę od „stylu” polskiego i pokazać wszystkim wiernym, że Kościół jest otwarty dla każdego, dla biednych, spragnionych, grzeszników, smutnych, utrudzonych, zmęczonych, że Kościół jest gotowy ich wysłuchać i wesprzeć. Wesprzeć czynem i słowem. Dać im poczucie pewnego komfortu, a czasami wystarczy tak niewiele. Niestety bardzo często księża, zakonnicy zapominają jaka jest ich misja. To nie ludzie są dla księdza, ale ksiądz dla ludzi, bo to ksiądz jest wysłannikiem Chrystusa na ziemi, a wiemy bardzo dobrze, że Jezus był dostępny dla wszystkich, od ubogich i chorych zaczynając i kończąc na cudzołożnicach i cudzołożnikach i ja też chciałbym iść tą drogą. Drogą Miłości.

Jakie imię zamierzasz przyjąć jako zakonnik?
- Nie wiem jak to jest w Polsce, ale we Włoszech już od wielu lat nie zmienia się imienia z chrztu na imię zakonne. Ze względów czysto praktycznych, ponieważ trzeba byłoby zmieniać dowód osobisty, paszport itp. Dlatego ja zostałem przy moim imieniu z chrztu – Piotr.

Jak wygląda codzienne życie mnicha benedyktyńskiego?
- Każda wspólnota benedyktyńska ma swój tzw. „rozkład dnia”. My tutaj wstajemy ok. godziny 7, odprawiamy Mszę Świętą z jutrznią. Ok. godziny 8 jemy śniadanie, a potem każdy idzie do pracy lub uczy się. Ci którzy są już księżmi, przygotowują się do konferencji, albo do homilii (ponieważ jest u nas zwyczaj, że każda Msza Święta ma swoją homilię, więc odprawiając trzy msze, trzeba przygotować trzy rozważania słowa i dlatego potrzeba trochę więcej czasu, żeby zrobić to dobrze). O 12 modlimy się modlitwą południową, a potem jemy obiad. Po obiedzie jest też czas na odpoczynek do godziny 15.30. Pamiętajmy, że Włochy żądzą się swoimi prawami – czas sjesty! Ok. 16 podejmujemy domowe obowiązki, prace w ogrodzie, a także w kościele. Normalne życie, jak w rodzinie. Jakby powiedziała to moja mama: pranie, sprzątanie i gotowanie... (śmiech).

Czym byś się chciał w swoim życiu zakonnym zajmować w szczególności?
- Nie mam mniej lub bardziej ulubionych zajęć. Idę, gdzie jestem potrzebny, życie pokazuje miejsce, ludzi i czas. Jedno tylko jest dla mnie istotne – służyć na 100 proc., jak to się mówi – na maxa. Żyć dla napotkanych ludzi i ich spraw, jak chce mój Pan.

Kiedy wyjechałeś z Międzychodu do Włoch?
- Wyjechałem z Międzychodu dokładnie 27 marca 2015 roku do Rieti, jak mówią włosi centralny punkt Europy. Rok spędziłem w naszym klasztorze w górach, na Monte Terminillo, a trzy lata na studiach w Rzymie.

Podczas jednej z ostatnich Mszy Świętych w Międzychodzie, którą współprowadziłeś usłyszałem, że jesteś teraz diakonem, a w 2020 roku czekają Cię święcenia kapłańskie...
- Tak, święcenia kapłańskie we Włoszech w sierpniu 2020 roku, ale na pierwszą Mszę z błogosławieństwem zapraszam wszystkich mieszkańców Międzychodu do Kościoła Niepokalanego Serca Maryi. Od października 2020 wrócę natomiast do Rzymu, żeby rozpocząć doktorat na jednej z rzymskich uczelni. Są to dosyć trudne studia, ponieważ podstawą tych studiów jest hebrajski i grecki (języki oryginalne Pisma Świętego), ale mam nadzieję, że nie sprawią mi większej trudności.

Kiedy przypominasz sobie Międzychód, to co jest pierwszym skojarzeniem?
- Cóż, pierwszym skojarzeniem jest dom rodzinny, kochani rodzice i cudowna siostra, szklanka mleka o poranku podawana przez mamę przed wyjściem do szkoły. Często sięgam pamięcią do czasów „podstawówki”, wspaniałych nauczycieli, wychowawców: Pani Pilarska wymagająca, trochę surowa, zawsze pięknie ubrana i umalowana, Pan Sławek Kopij – wyjątkowy człowiek, delikatny, subtelny, nauczył mnie liczyć (nie tylko na siebie), ta ekonomia życia przydaje się do dzisiaj. Wspominam grę w „nogę” na naszych blokowych boiskach, piękno przyrody, która tu jest taka oczywista, to wszystko mam w pamięci. Nigdy też nie zapomniałem całego miasta i jestem dumny z tego, że urodziłem się właśnie w Międzychodzie.

No właśnie… wiem, że jesteś też sędzią piłkarskim. Skąd takie zainteresowanie?
- Zawsze powtarzam, że zapisane w DNA. Wszystko zaczęło się od ostatniego meczu Amiki Wronki z Lechem Poznań. W domu zawsze kibicowało się Lechowi i kiedy Amica grała u siebie z Lechem, udało nam się pojechać na ten mecz. Lech wygrał wtedy 4:1, a przez większość meczu padał deszcz, ciepły majowy deszcz. Do dziś pamiętam ten mecz i jestem wdzięczny tacie, że zabrał mnie wtedy na stadion. Od tamtego majowego popołudnia wszystko się zaczęło. Jak każdy mały chłopiec chciałem zostać piłkarzem, ale niestety nie dane mi było pójść tą drogą ze względu na astmę. Dlatego jak tylko skończyłem 18 lat, zapisałem się na kurs sędziowski przy Kolegium Sędziów Wielkopolskiego Związku Piłki Nożnej. Po roku przygotowań zostałem sędzią piłkarskim i zrealizowałem swoje marzenia o pozostaniu w środowisku piłkarskim. Tutaj w Rzymie narodziła się też miłość do Lazio, pierwszej drużyny Caput Mundi***, natomiast moja siostra Marta została wiernym kibicem Lecha Poznań i nie opuszcza żadnego meczu.

Z Lazio Rzym – z tego co wiem, wiąże się też ciekawa historia w Twoim życiu… opowiesz?
- Od małego chciałem zobaczyć na żywo latającego Orła, ale niestety nie udawało mi się nigdzie go znaleźć. Pewnego dnia będąc już na uczelni w Rzymie i rozmawiając z moimi znajomymi, którzy urodzili się w Rzymie i dorastali w nim, podzieliłem się tym marzeniem z jednym przyjacielem, który był zapalonym kibicem Lazio. Powiedziałem mu, że dostałem darmowy bilet na mecz Ligi Europy, w którym Lazio podejmowało Eintracht Frankfurt (niestety Lazio przegrało 2:1). Tego dnia nie był dla mnie ważny rezultat, ponieważ spełniło się moje największe marzenie. Już wyjaśniam w jaki sposób się ono spełniło. Lazio w herbie ma orła jako symbol i to właśnie Orzeł Królewski lata nad boiskiem okrążając je trzy razy, podczas gdy 30 tysięcy gardeł śpiewa hymn Lazio. Orzeł przeleciał mi nad głową a ja z podniesionym szalikiem Lazio zacząłem płakać jak małe dziecko. Było to coś wspaniałego. Potem były inne mecze, zwycięstwa, remisy i porażki ale za każdym razem nad boiskiem pojawiała się Olimpia (tak nazywa się orzeł Lazio) i za każdym razem pojawia się łza w oku. Drugim przeżyciem były też derby miasta Rzym, w Wielkopolsce mówi się o derbach Polski kiedy gra Lech z Legią, ale te derby, derby Rzymu są sto razy bardziej emocjonujące niż inne. Lazio podejmowało u siebie AS Roma i tego dnia jeszcze bardziej pogłębiła się moja miłość do tego klubu ponieważ wygraliśmy 3:0. Olimpia plus okazałe zwycięstwo nad odwiecznym rywalem równa się totalna euforia.

Wracając jednak do sędziowania – jakie mecze sędziujesz?
- W Polsce sędziowałem A-klasę i B-klasę, natomiast we Włoszech sędziuję IV ligę, a właściwie ligę pomiędzy IV ligą, a okręgówką. Ciężko jest to dokładnie określić ponieważ we Włoszech jest znacznie więcej lig niż w Polsce.

A czy mnich może grać w piłkę?
- Jak najbardziej, ponieważ po pierwsze jest to pewne narzędzie ewangelizacji, a po drugie taka praktyczna sprawa – forma, we Włoszech nie jest to łatwe. Jest to też dobry środek na wyładowanie złych emocji. Bardzo często po jakiejś trudnej życiowej sprawie szedłem pograć w piłkę, to pomaga ochłonąć i podejść do sprawy z zimną głową.

Jesteśmy w okresie Bożego Narodzenia więc zapytam – jak mnisi spędzają święta?
- Jak każda normalna rodzina. Sprzątamy dom, kościół. Przygotowujemy potrawy świąteczne, ale nie mamy typowej polskiej wieczerzy wigilijnej, tylko świąteczny obiad. Ravioli z mięsem (wyrób własny), nogi z indyka w boczku, Panettone na deser i wino. Jest jeszcze jedna mała różnica, prezenty otwieramy 6 stycznia na Trzech Króli, ponieważ mnisi utożsamiają się z tymi trzema postaciami. Każdy mnich powinien ofiarować własne życie Panu Bogu, tak jak to zrobili Trzej Magowie ze Wschodu przynosząc dary Jezusowi. Naszym darem dla Jezusa jest nasze życie i nasza praca.

Co byś podpowiedział, poradził zabieganym ludziom XXI wieku właśnie na przeżycie tych świąt?
- Przede wszystkim, aby zatrzymali się na chwilę, odłożyli cały pośpiech na bok i spędzili te święta z rodziną. Nie przed TV lub z własnym smartfonem w ręku albo, co gorsze, w galerii handlowej, tylko na rozmowie i wspólnym byciu ze sobą, tak rodzinnie. W atmosferze pokoju i miłości, ponad wszelkimi podziałami, ponieważ Słowo (czyt. Jezus) stało się ciałem dla każdego z nas, bez wyjątków. Korzystając z możliwości chciałbym złożyć wszystkim czytelnikom najserdeczniejsze życzenia Zdrowych i Spokojnych Świąt, a przede wszystkim Błogosławieństwa Bożego, które płynie od Nowonarodzonego Dzieciątka Jezus.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na miedzychod.naszemiasto.pl Nasze Miasto