MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

MALTA 2007 - Aż żal tego spektaklu

Ewa Obrębowska-Piasecka
Scena zbiorowa z przedstawienia „Bramy raju” - fot. SŁAWOMIR SEIDLER
Scena zbiorowa z przedstawienia „Bramy raju” - fot. SŁAWOMIR SEIDLER
Trudno uwierzyć, że w spektaklu pełnym biegania, skakania, krzyku, emocji – tylko niewielka cząstka aktorskiej energii i pasji naprawdę dociera do widzów.

Trudno uwierzyć, że w spektaklu pełnym biegania, skakania, krzyku, emocji – tylko niewielka cząstka aktorskiej energii i pasji naprawdę dociera do widzów. Szkoda, że opowieść zniknęła pod ciężarem chaotycznej, niekonsekwentnej formy. Szkoda, że spektakl nuży, kiedy mógłby porywać.

Młody reżyser Paweł Passini pracował z aktorami warszawskiego Studium Teatralnego nad „Bramami raju” Jerzego Andrzejewskiego, które „doprawił” „Krucjatą dziecięcą” Marcela Schwoba. I była to – jak przypuszczam – praca żarliwa, pełna zaangażowania, oddania, może nawet zatracenia.

Litera bez ducha

Powstał spektakl, w którym aktorzy próbują tworzyć na scenie jeden organizm o wspólnym pulsie, rytmie, oddechu. Niemal cały czas są w ruchu, grają symultanicznie, płynnie przechodzą z roli do roli. Zdawałoby się, że to teatr z ducha alternatywy, Gardzienic, Grotowskiego. Teatr, w którym poprzez fizyczność (ciało, głos aktora) szuka się w jego scenicznej obecności prawdy i autentyczności. Tymczasem jednak niemal przez cały spektakl nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dominują w nim poza i maniera. Że to, co się na scenie dzieje, to tylko litera, w której bardzo brakuje ducha. Że pieśń brzmi fałszywie. Aktorzy sprawiali bowiem wrażenie nakręconych na najwyższe obroty, napiętych do granic możliwości, a przez to sztucznych. Zostało wrażenie epatowania warsztatem (popatrzcie jak śpiewamy, tańczymy, skaczemy, krzyczymy), który miast zostać środkiem do celu, stawał się celem samym w sobie; miast nieść ze sobą jakieś treści, zostawał czczym popisem – na dłuższą metę nużącym, męczącym, nachalnie artystowskim i wcale nie tak doskonałym, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Zostało wrażenie „przebrania się” w cudzą konwencję.

Świat na dziecięcych barkach

Wielka szkoda, bo historia dzieci, które wyruszają w drogę, żeby ocalić Grób Pański w Jerozolimie, ze wszech miar warta jest dziś przywołania, przypomnienia i rozważenia.
To rzecz o miłości i pożądaniu, pragnieniu i niespełnieni, niewinności i winie. To rzecz o ciele i duchu, które nie chcą podążać ramię w ramię, rodząc poczucie winy, kłamstwa, zbrodnie, zło. To rzecz o pewnym szczególnym typie religijności, który prowadzi do zatracenia.
W spektaklu Passiniego dziewczęta noszą komunijne sukienki, a chłopcy kuse garniturki. Wszyscy raczej już z tych strojów wyrośli, podobnie jak z dziecięcej czystości. Los każdego z nich naznaczony jest bowiem wcale dorosłymi doświadczeniami, dorosłymi pragnieniami, dorosłym grzechem. Tymczasem przychodzi im grać niewiniątka – jedynych zdolnych do uratowania świata, w którym wszystko zostało już sprzeniewierzone, zdewaluowane, zaprzepaszczone. Ta rola okazuje się – zwyczajnie i po ludzku – rolą ponad siły. Rolą ofiarną. Passini próbuje o sens tej ofiary pytać, zderzając ją dzisiejszymi krucjatami antyaborcyjnymi.

Tylko ulga na finał

Jest w spektaklu świetna scena, kiedy jego bohaterowie w modlitewnym skupieniu piszą i odbierają sms-y, a telefony komórkowe trzymają na piersi niczym komunię na sercu. Jedyna, w której teraźniejszość tak wyraźnie wpisuje się w średniowieczną historię. Jedyna, która naprawdę poraża teatralną wymową – znacznie bardziej niż zamontowane nad sceną ekrany, z których współczesny świat próbuje do nas przemawiać własnym głosem.
Szkoda, że Passini nie poszedł tym tropem konsekwentniej. Że wspólnie z zespołem nie poszukał jeszcze innych aktualnych metaforycznych odniesień do tego, o czym czytamy u Andrzejewskiego, podobnych choćby do rumieńca wstydu domalowanego bohaterom nachalnie teatralną szminką. Może wtedy aktorzy nie musieliby dźwigać sążnistych monologów, których sensy rozmywały się już po chwili, nie musieliby wypluwać z siebie tekstów, które ich nie dotyczą, nie musieliby zagrywać się i zatracać w formie dla formy. Może wtedy ta historia i jej znaczenie stałyby się jaśniejsze, pełniejsze, ważniejsze.
I może finałowa scena, w której jedna bohaterek gra w klasy pod krzyżem z lamp jarzeniowych, mogłaby autentycznie poruszyć, a nie tylko przynieść ulgę, że to już koniec bardzo długiego przedstawienia, które rozmyło się w chaosie, braku dramaturgicznej precyzji i pustce.
Bardzo mi go żal. •

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Tatiana Okupnik tak dba o siebie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wielkopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto