MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Magia rocka trwała zbyt krótko

Marcin Kostaszuk
Choć Pearl Jam zagrał w Polsce po siedmioletniej przerwie, to muzycy doskonale pamiętali poprzednią wizytę w 2000 roku - FOT. SONY BMG
Choć Pearl Jam zagrał w Polsce po siedmioletniej przerwie, to muzycy doskonale pamiętali poprzednią wizytę w 2000 roku - FOT. SONY BMG
Miała być wielka rockowa konfrontacja gwiazd dwóch pokoleń. Wyszedł raczej sparing – występy zarówno Linkin Park, jak i Pearl Jam na Stadionie Śląskim w Chorzowie były stanowczo zbyt krótkie.

Miała być wielka rockowa konfrontacja gwiazd dwóch pokoleń. Wyszedł raczej sparing – występy zarówno Linkin Park, jak i Pearl Jam na Stadionie Śląskim w Chorzowie były stanowczo zbyt krótkie. Ale i tak było co przeżywać.

Dla każdego, kto Stadion Śląski kojarzył dotąd z meczów piłkarskich pierwsze wrażenie było niesamowite – tym razem „kibice” zajęli bowiem płytę stadionu. Fani siedzący w sektorach na wprost sceny może i mieli wygodniej, ale zapłacili więcej i usłyszeli mniej. Temat nagłośnienia najlepiej od razu określić jako kompromitację organizatorów – jak na tak wielki obiekt było po prostu za cicho, a awaria w kulminacyjnym punkcie występu Pearl Jam to po prostu wstyd. – Teraz będzie trochę mniej światła, żeby było trochę więcej dźwięku – tłumaczył powody awarii Eddie Vedder, wokalista Pearl Jam.

Pokolenia się minęły

Linkin Park zagrali zdecydowanie za wcześnie – między 19, a 20.30 było jeszcze bardzo jasno, więc pomysłowa scenografia ze świecącymi „palikami” była prawie niewidoczna. – Podobno zagrają tylko trzy nowe piosenki, bo się jeszcze nie nauczyli – śmiał się jeden z fanów Pearl Jamu. Mylił się. Zagrali pięć nowości, z których najlepiej wypadło „Bleed It Out” – utwór genialny w swej prostocie, w którym rytm od początku do końca publiczność... wyklaskała z zespołem. Szaleństwo zaczynało się jednak przy starszych utworach, w których zgodnie krzyżowały się hip-hop i rock: „One Step Closer”, „Somewhere I Belong” czy „Faint”. Przyjemnie zaskoczył Chester Bennington – kiedyś nadaktywny w estradowej gimnastyce kosztem jakości śpiewu, teraz imponował czystymi wokalizami. Oczywiście kosztem scenicznego show, ale coś za coś.
Pokoleniowej konfrontacji fanów nie było – ot minęliśmy się po prostu, bo nastoletni fani Linkin Park po zakończeniu ich występu ustąpili miejsca pod sceną starszym o dekadę współbiesiadnikom rockowej uczty. I tu plan wieczoru zaczął się walić, bo długie przygotowania do finałowego występu sprawiły, że Pearl Jam pokazał się widowni z półgodzinnym poślizgiem. Jak się okazało – konsekwencje były bolesne.

Bush, zostaw nasze dzieci w spokoju

Stojąc 10 metrów od sceny, z której rozbrzmiewa basowy wstęp do „Rearviewmirror”, ma się przedsmak kataklizmu. Uśpiony czekaniem tłum najpierw gęstnieje, a potem zaczyna żyć swoim życiem, skazując widzów na walkę o swój kawałeczek miejsca na nogi i resztę ciała. Nie mam więc pojęcia jakie były niuanse koncertowych wersji „Animal”, „Hail Hail”, „Corduroy”, „Given To Fly” i „World Wide Suicide”. Dla mnie było głośno, dynamicznie i bardzo gorąco.
Chwilę oddechu zapewniły spokojniejsze utwory „Elderly Woman Behind The Counter In The Small Town” oraz wspaniałe „I Am Mine”. „Wiem, że się urodziłem i wiem, że umrę, moje jest tylko to, co pośrodku” – ten refleksyjny refren śpiewał cały stadion. Mało kto zauważył za to agitkę Eddiego Veddera, który parafrazując tekst „Another Brick In The Wall” Pink Floydów zamienił nauczyciela na prezydenta Busha. „President Bush, leave our kids alone” – intonował wokalista, znany jako jeden z filarów antyrepublikańskiej krucjaty świata rocka przed ostatnimi wyborami w USA.

Odlot przed północą

Trzeba być fanem, by docenić kilka magicznych momentów. „State Of Love And Trust” grają bardzo rzadko, podobnie jak „Whipping”, który zespół wykonał na życzenie młodego fana, który zapewniał, że to jego setny koncert Pearl Jamu w roli naocznego świadka. A były jeszcze przedziwna solówka gitarzysty Mike’a McCready w „Even Flow”, odśpiewana przez 40 tysięcy gardeł ballada „Black”, niesamowite pohukiwanie tłumu na koniec „Jeremy” i wreszcie piękne „Indifference”.
To był ostatni utwór koncertu. Pearl Jam mieli grać od 21 do 23, ale wspomniane wyżej spóźnienie ograniczyło jego występ do półtorej godziny (nie licząc wpadek z nagłośnieniem). – Zespół musiał odlecieć z Polski przed północą, ze względu na polskie prawo lotnicze – wyjaśnił Łukasz Walter z organizującej koncert firmy Live Nation.
Poganiani światłem zapalonych znienacka jupiterów rozeszliśmy się. Szkoda że chwila uniesienia wspaniałą muzyką była tak krótka. •

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Tatiana Okupnik tak dba o siebie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wielkopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto