Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Anonimowy hejter groził nie tylko dziennikarce Ani Karbowniczak, ale i innym mieszkańcom Chodzieży

Redakcja
Nasza dziennikarka Ania Karbowniczak, tuż przed tragiczną śmiercią we wrześniu 2020 roku, dostawała anonimy. Okazuje się, że nie była jedyną ofiarą hejtera. Pogróżki i wulgarne listy - podobne w treści i w formie - dostawali także inni mieszkańcy Chodzieży. Niektórzy już ponad 40 lat. Policja i prokuratura do tej pory nie namierzyli sprawcy.
Nasza dziennikarka Ania Karbowniczak, tuż przed tragiczną śmiercią we wrześniu 2020 roku, dostawała anonimy. Okazuje się, że nie była jedyną ofiarą hejtera. Pogróżki i wulgarne listy - podobne w treści i w formie - dostawali także inni mieszkańcy Chodzieży. Niektórzy już ponad 40 lat. Policja i prokuratura do tej pory nie namierzyli sprawcy.
Dziennikarka portalu naszemiasto.pl z Chodzieży, Ania Karbowniczak otrzymywała anonimy z groźbami. Dzień po tym jak sprawa trafiła do prokuratury, Ania została śmiertelnie potrącona przez busa. Takie same anonimy – w treści i w formie – dostawali także inni mieszkańcy Chodzieży. Niektórzy byli gnębieni już 40 lat temu. Pełne nienawiści listy ociekają wulgaryzmami, groźbami zrobienia krzywdy, posądzeniami o zdradzanie współmałżonków. Jedna z osób próbowała dwukrotnie popełnić samobójstwo. - Domyślam się, co Ania Karbowniczak czuła w ostatnich dniach życia. Zaszczuta, myślami była gdzie indziej. Tak jak ja i inne osoby z Chodzieży, które od wielu lat są nękane. Treść i forma anonimów wskazuje, że pisze je ten sam człowiek. Policja zrobiła przeszukanie. Ale niech pan patrzy śledczym na ręce, bo ten hejter od ponad 40 lat jest nietykalny – opowiada jedna z ofiar anonimów.

W grudniu 2020 roku odebrałem list od mieszkańca Chodzieży. Woli się nie ujawniać. Nie chce być zasypywany anonimami, które wielu osobom zrujnowały codzienność. Nazwę go narratorem. Jest gadułą, trochę filozofem. Ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że się odważył. Opowiedział nieznane wcześniej szczegóły związane z naszą tragicznie zmarłą dziennikarką Anią Karbowniczak. Przed śmiercią dostawała groźby w związku ze swoimi artykułami.

- Podkreślę, co mnie zmotywowało do kontaktu z panem. To konkluzja, że jeżeli autorem anonimów do redaktor Karbowniczak był ten sam człowiek, który nęka i zastrasza od wielu lat mieszkańców Chodzieży, to brak wcześniejszej reakcji kogokolwiek, w okresie kilkudziesięciu lat, czyni te osoby moralnie „współodpowiedzialnymi” za tę tragedię. Przesyłam panu materiały z mojego dochodzenia. Niech pana artykuł, poza aspektem lokalnej sensacji, będzie swojego rodzaju katharsis dla naszego miasta

– czytam w liście od narratora.

Wyraźnie zaznacza, że Ania była kolejną z wielu ofiar anonimowego hejtera. Inni dostawali znacznie więcej gróźb. Niektórzy nawet już ponad 40 lat temu. Jedna z ofiar gróźb dwa razy próbowała popełnić samobójstwo. Do dzisiaj nie doszła do siebie. Jest na lekach.

- Tragiczna śmierć Ani pokazała, że sprawy zaszły zdecydowanie za daleko – podkreśla narrator.

We wrześniu poznański sąd aresztował trzech z pięciu podejrzanych ws. wypadku Ani. Potem ich wypuszczono. Zobacz film:

W grudniu prokuratura doszła do zaskakujących wniosków. Anię Karbowniczak uznano za winną wypadku, w którym zginęła

Narrator odezwał się niedawno. Po przeczytaniu mojego grudniowego artykułu - kolejnego tekstu o tragicznej śmierci redakcyjnej koleżanki. We wrześniu, podczas treningu rowerowego, pod Budzyniem została śmiertelnie potrącona przez busa. Sprawca uciekł, być może był pod wpływem amfetaminy. W grudniu poznańska prokuratura uznała jednak, że to Ania ponosi winę za wypadek, bo miała wyjechać rowerem z drogi podporządkowanej. Wprost pod busa.

ZOBACZ TAKŻE

Narrator nie zamierza polemizować z ustaleniami prokuratury w sprawie wypadku. Zaniepokoił go inny fakt z grudniowego artykułu. To że do tej pory nie ustalono autora wulgarnych anonimów, które dostała Ania. Narratora to dziwi, bo wie, że policja dostała dowody na tacy. Wskazano jej miejscowego emeryta około 80-tki, niegdyś znanego w mieście budowlańca. Przez wielu jest on uznawany za lokalnego pieniacza, dziwaka, osobę konfliktową, milczka chodzącego własnymi ścieżkami. W Chodzieży znany jest z tego, że zasypuje różne instytucje swoimi pismami.

Choć tak naprawdę ma inaczej na imię, emeryta nazwę Stefanem. We wrześniu, krótko po śmierci Ani, policja weszła do jego domu. Zabrała trzy laptopy, dwie drukarki oraz notatki Stefana. Jego zapiski przydadzą się do porównania z anonimami. Przecież niektóre były pisane ręcznie. Prokuratura zleciła biegłym opinię. Co z niej wynika?

Od 2019 roku hejter groził i obrażał Anię Karbowniczak. „Słuchaj chuda szkapino, każdemu może coś się złamać”

Policja zapukała właśnie do Stefana, bo tak się składa, że miał na pieńku z osobami, które od lat dostawały anonimy. Groźby i anonimy dostawali m.in. jego sąsiedzi, jego szef z pracy oraz osoby pełniące funkcje publiczne, które stanęły mu na drodze. Na przykład wydały decyzję w zgłaszanych przez niego sprawach. Negatywną dla Stefana. Poznał się również z Anią Karbowniczak. Miał zastrzeżenia również do jej pracy.

- Stefan przychodził do naszej redakcji. Zgłaszał Ani raptem kilka spraw, m.in .o garażu. Gdy teksty się ukazały, zawsze był niezadowolony z wydźwięku publikacji. Ale w to, że potem miał pisać anonimy, trudno mi uwierzyć. Z drugiej strony bywam naiwna i za bardzo ufam ludziom

– stwierdza Bożena Wolska, szefowa „Chodzieżanina”, tygodnika, w którym pracowała Ania.

Kłopoty Ani zaczęły się jesienią 2019 roku. Do redakcji „Chodzieżanina” przyszedł pierwszy anonim. Rzekomo od firmy z Budzynia podpisanej jako „B.A.”. Pismo zaadresowano do szefowej tygodnika Bożeny Wolskiej. Przeczytała w nim, że Ania bierze łapówki od lokalnych przedsiębiorców, oferuje im napisanie przychylnych tekstów. Po tym jednym anonimie dziennikarki nie wszczęły alarmu.

ZOBACZ TAKŻE

Ale w sierpniu 2020 roku doszło do kolejnego ataku na Anię.

Pierwszy z sierpniowych anonimów znowu był adresowany do jej przełożonej. Tym razem autor podszywał się pod firmę Farmutil ze Śmiłowa, podawał się za rzecznika prasowego, podpisał się fikcyjnym nazwiskiem. Jako „F. Żądło”. W liście zarzucał Ani wtargnięcie na teren Farmutilu, fotografowanie firmy bez zezwolenia. Domagał się, by redakcja więcej nie przysyłała tego „prostego i ordynarnego dziennikarza”.

Drugi z sierpniowych anonimów był już wprost zaadresowany do Ani. Sprawca znał jej szczupłą sylwetkę, stan cywilny oraz fakt, że nie ma dzieci. Kazał jej zostawić temat śmierci 2-letniego Marcela z Chodzieży, którego udusiła własna matka.

Czytaj też: Artykuł Anny Karbowniczak ws. chodzieskiej policji i prokuratury, po którym dostała pogróżki

Kontekst listu z sierpnia był taki, że nie ma pisać o zaniedbaniach chodzieskich policjantów i prokuratorów w tej sprawie. Autor gróźb, dla jasności, podał adresy tych instytucji.

- Słuchaj chuda szkapino pseudo dziennikarko i fotko. Przestań pisać o złamanej nodze dziecka, bo wszystko każdemu naraz może się złamać, np. też noga, paluszek, kręgi, coś na buzi itp. dlatego zapomnij o nazwiskach osób, które podajesz publicznie – z budynków przy ul. Wiosny Ludów 14 i Krasińskiego 8 . Jest nadzieja, że zmądrzejesz i zajmiesz się więcej swoją rodziną, czyli chłopem, a ten może wreszcie coś ci zmajstruje i będziesz miała zajęcie a nie tylko aparat i głupie myśli i teksty. Więc do dzieła, a jak on nie może, to ci odpowiedniego podeślemy – daj znać.

Zobacz zdjęcia anonimów:

Nasza dziennikarka Ania Karbowniczak, tuż przed tragiczną śmiercią we wrześniu 2020 roku, dostawała anonimy. Okazuje się, że nie była jedyną ofiarą hejtera. Pogróżki i wulgarne listy - podobne w treści i w formie - dostawali także inni mieszkańcy Chodzieży. Niektórzy już ponad 40 lat. Policja i prokuratura do tej pory nie namierzyli sprawcy.

Anonimowy hejter groził nie tylko dziennikarce Ani Karbownic...

Ania odczytała ten list jako groźby przemocy fizycznej, uszkodzenia ciała, gwałtu. Zawiadomiła poznańską Prokuraturę Okręgową. Nie chciała, by sprawa była prowadzona w Chodzieży. Dzień po wysłaniu pisma już nie żyła. Zginęła w wypadku. Wiele wskazuje na to, że sprawa gróźb i wypadku to fatalny zbieg okoliczności.

ZOBACZ TAKŻE

Skrzynki pocztowe w Chodzieży pod nadzorem monitoringu. Czy udało się namierzyć hejtera z fabryki anonimów?

Zostańmy przy wątku gróźb. I wróćmy do rozmowy z narratorem. Od niego wiemy, dlaczego z anonimami do Ani łączony jest właśnie chodzieski emeryt Stefan.

Przez pomyłkę prokuratury doszło do błędnego pochówku. Zobacz wideo:

Po pierwsze, Ania dostawała anonimy podobne w treści i formie, jak inni mieszkańcy Chodzieży. Podobna czcionka i styl pisania. Na kopertach adres właściwie nigdy nie był napisany ręcznie. Zazwyczaj napisany na komputerze, na kawałku kartki naklejonej na kopertę. Kod pocztowy i nazwa Chodzież prawie zawsze podkreślone. Narrator doskonale wie, o czym mówi. Pokazał nam ze sto anonimów do różnych mieszkańców Chodzieży. To zaledwie wycinek działalności hejtera. Ale sposób zaadresowania listów właściwie zawsze taki sam. Jakby wyszły z tej samej fabryki anonimów.

Po drugie, w wielu anonimach, także tych w sprawie Ani, sprawca podszywał się pod firmy i instytucje, pod inne osoby. Jakby chciał rzucić podejrzenie na kogoś innego, skłócić ludzi i mieć z tego ubaw.

Po trzecie, prawie każda z osób, która dostała anonimy, miała jakoś na pieńku ze Stefanem.

Po czwarte, jest twardy dowód na Stefana.

Po piąte, po szóste, po siódme – można znaleźć wiele kolejnych podobieństw między anonimami wysyłanymi do różnych osób. Ale oddajmy głos narratorowi. On najlepiej opowie, dlaczego to właśnie Stefan jest podejrzewany o wysyłanie gróźb.

- To może śmieszne, ale niektóre ofiary gróźb początkowo podejrzewały zupełnie inne osoby o pisanie tych listów. Na przykład skonfliktowanych z nimi znajomych z pracy. Wie pan, co te osoby przeżywały odbierając każdego miesiąca jeden anonim? Te listy były pisane systematycznie, z wprawą i zawierały czasami prawdziwe, intymne szczegóły z życia tych ludzi. Na przykład ten hejter wyśmiewał jednego człowieka, że nie może mieć dzieci. Innej osobie radził popełnić samobójstwo. Tak jak jej dziadek. W końcu niektóre ofiary anonimów strasznie się zawzięły, by złapać tego typa. To wcale nie takie trudne, bo w Chodzieży jest siedem skrzynek na listy.

- Co w związku z tym? - pytam narratora.

- Nie zdradzę szczegółów, ale po każdej kopercie wybranej przez pocztę ze skrzynki można ustalić, kiedy i gdzie został wrzucony dany list. Trzeba się było zaczaić. Niektóre ofiary wszczęły prywatne śledztwo. Zaczęły przeglądać monitoring zainstalowany przy skrzynkach na listy. Co anonim w nowej skrzynce, oglądali nagrania z monitoringu. Oglądali to aż do znudzenia. Długie godziny z oczami wlepionymi w monitor. Musieli go w końcu złapać. Zgubił go schemat działania, powrót na miejsce „przestępstwa”. Na tych filmach zawsze pojawiał się starszy, niski mężczyzna. Początkowo nikt nie zwracał na niego uwagi. Ale w końcu jedna rodzina dostała kolejny anonim. Było to krótko przed śmiercią dziennikarki. Anonim przyszedł do nich tym razem w charakterystycznej, szarej kopercie. Ze skrzynki, przy której był ustawiony monitoring. Sprawdzili potem na poczcie, że tego dnia do tej skrzynki została wrzucona tylko jedna taka szara koperta. Wszystkie inne przesyłki, zresztą było ich niewiele, były w białych kopertach. Zaczęli oglądać nagranie, wiele godzin, totalna nuda. Aż w końcu – bingo. Do skrzynki zakrada się starszy pan, ten sam, który pojawiał się na wcześniejszych nagraniach. Tym razem wrzucał do tej skrzynki jedyną tego dnia szarą kopertę. To był Stefan

– opowiada mi narrator.

Na dowód pokazuje film z monitoringu.

Kamera nagrała autora anonimów z Chodzieży? Zobacz film

od 16 lat

Z listu hejtera: „Życzymy zdrowia depresyjnego, seksu żadnego, męża niezdradzającego, nadwagi planowej”

Dzięki narratorowi trafiam do kilku rodzin, które były nękane anonimami. W Chodzieży ofiar gróźb jest znacznie więcej. Ale jak słyszę od narratora, nie każdy chce o tym rozmawiać. Jedni się wstydzą, inni boją się, że rozmowa z dziennikarzem tylko pogorszy sprawę.

Jadę zatem do Chodzieży, prawie 20-tysięcznego miasta powiatowego. Wjeżdżając od strony Poznania rozpościera się piękny widok na okolicę. To w końcu „zielony zakątek Wielkopolski”, jak głosi hasło promocyjne miasta.

- Mieszkamy w kotlinie, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Trochę grajdołek – narrator każe inaczej spojrzeć na Chodzież. I podaje adresy, gdzie warto zapukać.

ZOBACZ TAKŻE

Na rozmowę zgadza się małżeństwo z Chodzieży. Namawiam ich, by w tekście ujawnili chociaż, jakie wykonują zawody. Ich praca ma związek z anonimami, które zaczęli dostawać kilka lat temu. Odpowiadają, że z tą moją prośbą „się prześpią”. Wyszło nie najlepiej.

- Po rozmowie z panem nie spaliśmy całą noc. To dla nas spory stres. Proszę więc nie pisać o nas zbyt szczegółowo. Nie chcemy kolejnych kłopotów

– słyszę od nich następnego dnia.

W takim razie nazwę ich „małżeństwem z Chodzieży”. Mają trochę włoski styl – kłócą się przy mnie, kto lepiej opowie tę historię. A mają, o czym mówić. Zapraszają do pokoju. Na podłodze i kanapie rozłożone anonimy. Mnóstwo wulgarnych gróźb. Od kilku lat zastanawiali się, kto ich gnębi.

Małżonkowie najpierw jednak niszczyli anonimy.

Żona dziś wytyka to mężowi: - To ty demonstracyjnie spaliłeś je w piecyku!

Mąż zrezygnowany: - Czułem się wtedy bezradny.

A hejter bawił się w najlepsze. Fabryka anonimów pracowała na pełnych obrotach. Z czasem zaczął słać anonimy już do obojga małżonków. Ona, oprócz wyzwisk, że bierze łapówki i jest wariatką, dostała płytę z muzyką elektroniczną. To taki prezent „dla szajbuski”. Hejter radził także, by sprawdziła, kogo bzyka jej mąż. Dostała również nietypowe życzenia: na święta życzymy zdrowia depresyjnego, seksu żadnego, męża niezdradzającego, nadwagi planowej.

On dowiadywał się z kolei w kolejnych anonimach, ile ma kochanek i jak często zdradza żonę, która ma go dosyć. Poza tym ma już przestać „dupcyć”. Albo czytał, że jest oszustem podatkowym, złodziejem, po prostu zwykłym chamem.

Oboje czytali także, jak osiągnąć „orgazm krokowy”. Trzeba „bzykać się przez lewą nogę”.

Hejter bawił się także w wyklejanki. W kolejnym liście wysłał do małżonków kawałek szmaty - „jezdem szmata, tak jak ty”. W anonimach, tak jak w przypadku Ani Karbowniczak, podszywał się pod różne instytucje. Pod bank Santander, pod ZUS, pod chodzieskie wodociągi. Na kopertach widniało logo tych firm i instytucji.

Żona: - Gdy w rządowych mediach rusza hejt na kolejne grupy zawodowe, anonimy znowu się nasilają. Hejter czuje, że dowalając mi, stoi po „jasnej stronie mocy”. Po budowie zdań widać, że pisane są jedną ręką. Byłam ciekawa, kim jest, co nim kieruje. Bo taka wiedza o autorze pozwala nabrać dystansu. Może to jakiś chory psychicznie człowiek? W naszym życiu mocno namieszał. Dlatego wyobrażam sobie, jak Ania fatalnie się czuła, gdy także zaczęła dostawać groźby.

Mąż: - Ania, którą znałem, pewnie na tym rowerze chciała odparować stres. To jest nie do udowodnienia, ale z tego napięcia, mimo że była wytrawną kolarką, mogła wymusić pierwszeństwo i wjechać pod samochód. Musi pan wiedzieć, że takie anonimy bardzo bolą. Widziałem, jak źle znosiła to moja żona. Z czasem zacząłem się też zastanawiać, czy ten hejter nie jest związany jakoś z miejscową policją albo prokuraturą. Przecież tragicznie zmarłej Ani kazał zostawić temat śmierci Marcelka i zaniedbań chodzieskich śledczych. U mnie był podobny wątek. Kiedyś poradziłem pewnej grupie osób, które wybrały się na pokaz jakichś garnków i tam wciskano im jakieś kity, byle tylko sprzedać towar, by zgłosiły policji podejrzenie oszustwa. I co było potem? Dostałem anonim. Hejter mi groził i pisał, że sprawa została umorzona w prokuraturze. Skąd o tym wszystkim wiedział?

Hejter tak mu napisał w sprawie garnków: - Doniosłeś na nas, ale całą sprawę umorzono. Teraz my donosimy na ciebie. Policja skarbowa weźmie się za Ciebie, ty złodzieju i wielce rzetelny obywatelu tego miasta. Jesteś po prostu zwykłym chamem.

Gdy kilka miesięcy temu dotarło do małżonków, że za anonimami może stać emeryt Stefan, ją olśniło.

Żona: - Po pierwszych anonimach sprzed kilku lat mąż słusznie powiedział, że ten człowiek prowadzi fabrykę anonimów, a ja mam u niego tylko jeden segregator. Było widać wprawę w jego działaniu. Wcześniej sądziłam, że anonimy wysyła mi ktoś z pracy. Ale jak w zeszłym roku dowiedziałam się, że to ten Stefan został nagrany, jak wrzuca anonim do skrzynki, wszystko mi się ułożyło w całość. On miał motyw. Kilka lat temu zajmowałam się jego sporem o prąd w garażu z jedną z chodzieskich firm. Przestał płacić, wykłócał się o jakieś drobiazgi. Gdy przegrał tę sprawę, zaczęłam dostawać anonimy. Głupie, chamskie, wulgarne. Mnie one bardzo poruszyły. Na przykład w jednym z anonimów dostałam życzenia, bym się powiesiła.

Prezes wygrał sprawę ze Stefanem i też zaczął dostawać anonimy. Rzekoma kochanka informowała o swoich dniach płodnych. Inna chciała pieniędzy na dziecko

Kilka miesięcy temu, gdy w Chodzieży zaczęto mówić, że to Stefan może być hejterem, małżonkowie postanowili skontaktować się z kolejną osobą.

Mąż: - Gdy moja żona zajmowała się sporem Stefana o prąd, jego przeciwnikiem była jedna z chodzieskich instytucji. Poszedłem do prezesa tej instytucji. Wygrał ze Stefanem sprawę i byłem ciekaw, czy też dostawał groźby. Wchodzę i mówię: panie prezesie, taka sytuacja, czy pan też dostaje anonimy? Zaprzeczył. Wtedy pokazałem, co my dostajemy. Na to on otwiera szufladę w swoim biurku. A w środku cała sterta. Bardzo podobne albo wręcz identyczne, jak nasze. Na przykład prezes też dostał list z kawałkiem szmaty i napisem, że sam jest szmatą.

Dzwonię zatem do prezesa. Zaprasza do siebie. Ale trochę inaczej przedstawia sprawę anonimów.

- To nie tak, że zaprzeczałem, że je dostawałem. Nie pokojarzyłem w pierwszej chwili, o co jestem pytany – prezes pokazuje mi gruby plik listów z inwektywami.

Przy kawie opowiada mi o „zielonym zakątku Wielkopolski”. Opisuje Chodzież miasto jako miejsce specyficzne: żyjące plotkami, zawistne, stroniące od dyskusji na argumenty. Od niedawna jest przekonany, że za anonimami stoi Stefan.

- On wiódł spory z każdym zarządem naszej instytucji. O opłaty za prąd, za ogrzewanie. Gdy prawomocnie przegrał z nami sprawę, zacząłem dostawać anonimy. Początkowo sądziłem, że on, całą swoją aktywność, wyczerpał na drodze oficjalnych pism. Podejrzewałem innych ludzi, tym bardziej, że w Chodzieży jest kilka takich osób, które lubią gnębić instytucje różnymi pismami. Teraz wiem, że anonimy dostawali także inni „wrogowie” tego Stefana.

Prezes, w okresie 2017-2019, dostawał średnio jeden anonim na miesiąc. W kopertach z hoteli w Maroko, w Jerozolimie, w Meksyku albo w kopertach z logo polskich firm. Wszystkie nadane w Chodzieży. Z podkreśloną nazwą miejscowości i kodem pocztowym. Tak jak w listach do innych osób.

Hejter pisał wulgarne rymowanki i sięgnął do najbardziej intymnych szczegółów z życia prezesa.

- Nie mogę mieć dzieci. Dlatego wraz z żoną przed laty adoptowaliśmy rodzeństwo. Dzieci o tym wiedzą, ale to jeszcze nie powód, by mi to wypominać w anonimach – zaznacza.

Z kolejnych listów prezes dowiadywał się, że jest szmatą, gnojem, złodziejem, łapówkarzem, mendą i eunuchem, dlatego może się kochać w różnych pozycjach. Notorycznie zdradza swoją żonę. Dostał kalendarzyk z zaznaczonymi dniami płodnymi jednej z „kochanek”. No ale z inną kobietą zaliczył wpadkę, mimo że miał mieć „puste jaja”.

Jeden z anonimów: - Nie mogę zrozumieć, przecież pan nie ma swoich dzieci. Dziewczyny mówią, że pan jest z pustymi jajami, ale dobry w tych sprawach. I jedna polecała pana drugiej.

W ciążę, jak wynika z anonimów, zaszła "Ela". Przekazała nawet test ciążowy. Z pozytywnym wynikiem. Obwieściła prezesowi, że otwiera konto, na które miałby płacić alimenty „na syna Kubusia”, dać na wózek i wyprawkę. A przecież lepiej lecieć do Maroko – radzi hejter w innym liście - na seks z miejscową „czekoladką”. Ceny już od 10 euro.

Hejter pisywał do prezesa jako "Ela", innym razem w trzeciej osobie: - Ela prosiła, abym przesłał panu tester ciążowy. Jest trafiona przez pana. Teraz szykuje się do rozmowy z pana żoną. Opowiadała mi wszystko, ile razy pan właził na nią.

Ostatni list do prezesa został wysłany 9 września, sześć dni po tragicznej śmierci Ani. Potem policja weszła do mieszkania Stefana. Następnie prezes spotkał się ze Stefanem. Tak się złożyło, że byli sam na sam.

- Podszedłem i powiedziałem mu w twarz: „wiem, ch…, że ty to piszesz. Nie wybaczę tego, że poruszasz kwestię moich adoptowanych dzieci”. Wystraszył się, próbował sięgnąć do kieszeni po telefon i mnie nagrać. Ale ja sprawy nie odpuszczę. Adopcja moich dzieci nie jest tajemnicą, ale nie jest to powód, by mi cokolwiek wyrzucać. Zlecę ekspertom analizę tych wszystkich anonimów.

Prezes zaznacza, że po „rozmowie” ze Stefanem przestał dostawać anonimy.

Sąsiedzi Stefana dostawali anonimy już w latach 80. "Jest pierwszy w kościele, ale słał na nas donos za donosem" – mówią mieszkańcy

Mój objazd Chodzieży trwa. Parkuję pod dużym sklepem. Stąd już kawałek do uliczki, przy której mieszka Stefan. Pukam do jego sąsiadów. Od narratora wiem, że mają mnóstwo do powiedzenia.

Sąsiad numer 1 wskazuje mi taboret i dzwoni po żonę. Oboje zaczną opowiadać: - Panie, to opowieść na kilka dni. Książkę można napisać. Jak tylko sprowadziliśmy się tutaj w latach 70., zaczęły się pierwsze donosy i anonimy. Milicja nie chciała mówić, kto pisał, ale swoje wiedzieliśmy. Na przykład donos, że mamy kolejne auto z zagranicy i skąd mamy na to pieniądze. Albo że składuję rury na podwórku. Podam panu jeszcze taki przykład, może brzydki. Ten Stefan na początku nawet do mnie przychodził. Siadał, gadał na sąsiadów, że ten taki i owaki. Próbował mnie skłócić z innymi. Kiedyś zwierzyłem mu się, że jestem chory i lekarze wykryli nadwrażliwość jelita grubego. Wie pan o co chodzi?

Żona sąsiada wybucha śmiechem: - Już tam nie mów takich szczegółów.

Sąsiad numer 1: - Proszę pana, miałem wtedy automatyczną sraczkę. I mówię temu Stefanowi o swoich problemach. Za kilka dni dostaję anonim, że chodzę w osranych gaciach. Żona też dostawała takie głupstwa, że chodzi w wyliniałym kołnierzu, ciuchach z lumpeksów albo w czapce „z mysich piczek”.

Żona sąsiada: - Czułam od początku, że to ten Stefan. Mówiłam mężowi: po co on u nas siedzi, to nie jest dobry człowiek. Na milicję, a potem na policję szedł na nas donos za donosem.

Sąsiad numer 1: - Nerwowo nie wytrzymywałem. W jednym z późniejszych anonimów wyczytałem, że donosiłem na SB. Pojechałem potem do IPN-u w Poznaniu po zaświadczenie, że jestem czysty. I bez przerwy jakieś kontrole u mnie: a to sanepid, a to inspekcja pracy, która kiedyś była u mnie nawet dwa razy tego samego dnia. Zawiadomiłem chodzieską policję, że jestem nękany. Żadnego efektu. Najlepsze jest to, że Stefan jest pierwszy w kościele, a gdy tylko zamknie drzwi, siada i wypisuje te głupstwa. Kiedyś pracował w różnych chodzieskich instytucjach. Nie jest lubiany, ale ma kontakty. Mam wrażenie, że wszyscy się go boją. A może jest chory?

Żona sąsiada: - Jak był w Polsce przewrót gospodarczy, urzędy przestały reagować na anonimowe donosy. Wtedy sąsiad zaczął się podpisywać. On jest zazdrosny. Żyje życiem innych. Teraz jest starszym panem, ale sporo krwi nam napsuł. Jemu przez lata wszyscy odpuszczali. Teraz przyszła kryska.

Opowiadają również, że zaczęli hodować kury. Musieli zamknąć kurnik. Sąsiadowi, jak twierdzą, przeszkadzało pianie koguta. Kiedyś zdechł im także pies myśliwski – profesor na polowaniach. Podejrzewają, że został otruty. Innym, jak zaznaczają, też zdychały zwierzęta domowe. Potencjalnego sprawcy nie znaleziono.

Po rozmowie z nimi odwiedzam kilka okolicznych domów. W każdym z nich słyszę skargi na Stefana. Każdy z sąsiadów wspomina, że pisał na nich donosy. Albo dostawali anonimy, w których „ktoś” groził im i podszywał się pod różne instytucje. Musieli się tłumaczyć, dlaczego mają gruz na posesji, dlaczego remont zrobili tak, a nie inaczej albo czym palą w piecu.

Dawny przełożony Stefana: anonim dostałem nawet, gdy byłem na urlopie w górach

Stefana, który pracował kiedyś w branży budowlanej i nadzorował różne inwestycje, doskonale pamięta jego dawny przełożony. I on zgadza się na rozmowę, ale stawia warunek: bez nazwiska. Mogę o nim pisać tyle, że przez lata kierował Rejonem Dróg w Chodzieży. Był szefem Stefana.

Starszy, postawny mężczyzna otwiera drzwi. W domu czuć zapach pączków. Gospodarz zaczyna opowiadać o firmie, którą kiedyś kierował. Ile dróg i mieszkań pracowniczych wybudowali w okolicy. Ale szybko przechodzimy do sedna.

- Zarówno ja, jak i inni dostawaliśmy anonimy. Pisane na maszynie albo ręcznie. Ze Stefanem było skaranie boskie. Nie tylko przez te anonimy. Miał tendencję do skłócania ludzi. Ludzie z jego poprzedniego miejsca pracy ostrzegali mnie, że da mi popalić. Potem jako mój podwładny w Rejonie Dróg przygotowywał na przykład jakieś oficjalne pisma. Dawał mi je do podpisu, do aprobaty. Były agresywne w treści. Gdybym je gdzieś wysłał w swoim imieniu, adresaci wzięliby mnie za wariata.

Starszy pan wraca wspomnieniami do przełomu lat 70. i 80. W tamtych latach wyjechał z rodziną na wczasy do Bielska-Białej. Do ośrodka pracowniczego. Była zima. Dzieci chciały na śnieg.

- Jak byłem z rodziną na tych wczasach, w Rejonie Dróg doszło do wypadku. Dwóch pracowników, takich sznaps-patriotów, czyściło zbiornik na paliwo – starszy pan wymownie pokazuje, że lubili sobie wypić. - Ten zbiornik wybuchł. Jeden z nich zginął, drugi został ciężko ranny. Prokuratura zamknęła wtedy dwóch moich pracowników, w tym mojego zastępcę. O wybuchu pisały gazety. Wkrótce do Bielska-Białej, do tego ośrodka wczasowego, przyszedł anonim. W środku wycinek z gazety i dopisek skierowany do mnie: gnojcu, tym masz więcej winy, jak oni.

- Skąd autor anonimu wiedział, gdzie pan spędza urlop? - dopytuję.

- W firmie wszyscy wiedzieli, gdzie jedzie szef. A ja szybko ustaliłem, że to ten Stefan napisał. Od szefa związków zawodowych wiedziałem, że Stefan zabrał od niego gazetę o tym wybuchu i już nie oddał. Pewnie nie chciał, by się wydało, że wyciął artykuł i mi wysłał. Poza tym w Wielkopolsce powiemy do kogoś: ty gnoju. A w anonimie było: „gnojcu”. Tak mawiają górale, a Stefan albo pochodzi z gór, a na pewno ma tam krewnych. Wiem o tym, bo kiedyś pojechał sobie w góry naszym służbowym samochodem.

Starszy pan wspomina, że wezwał do siebie Stefana.

- Był całkiem sprawnym pracownikiem, znał się na robocie, ale był chory na tle pisania bzdur w anonimach. Tamten list, który wysłał za mną do Bielska-Białej, nie był pierwszym, jaki dostałem. Do żadnego się nie przyznał. Ale jestem przekonany, że on pisał. Ja mu na nawet dziękowałem, że znowu coś mi przysłał. No ale jak grochem o ścianę. Anonimy kładłem też w sekretariacie, by wszyscy widzieli. Przyznał się jedynie do tego, że kiedyś wydłużył sobie delegację i służbowym samochodem pojechał w góry do rodziny. Powiedział, że w takim razie odda firmie za paliwo. Ja mu na to: najgorsze jest to, że jesteś kłamcą. Po nim to spłynęło.

Szef chodzieskiego Rejonu Dróg dostawał także inne anonimy w okresie PRL. Że jest dwulicowcem, bo chodzi do kościoła, ochrzcił dzieci, przyjął kolędę.

- Co widzieliśmy Stefana w kościele, mogliśmy z żoną obstawiać, że zaraz dostaniemy anonim - zaznacza.

Spośród wielu takich historii, szczególnie pamięta jeszcze jedno zdarzenie. Już po upadku PRL.

- To było w latach 90. Pewnego dnia wchodzę rano do pracy, a sekretarka mówi, że mam gościa. Przyjechał jakiś człowiek zza Bydgoszczy, wójt jakiejś gminy. Wyciąga z walizki jednego koniaka, drugiego koniaka i dziękuję, że mu uratowałem budowę. Zdębiałem, a on mówi, że przecież sprzedajemy płytki, smołę, lepik, szkło, a on tego potrzebuje na swoją inwestycję. Gdy ja się dziwię, o co mu chodzi, on wyciąga „Gazetę Poznańską”. A tam ogłoszenie, że nasz Rejon Dróg prowadzi sprzedaż właśnie tych towarów. W ogłoszeniu podano też mój adres domowy. Kto pierwszy dowiezie puste beczki na smołę na mój adres, ten ma pierwszeństwo w zakupie.

Szef Rejonu Dróg dopowiada, że na fikcyjne ogłoszenie dali się złapać kolejni chętni. Pod jego domem ustawiali się ludzie z beczkami. Jego żona musiała tłumaczyć, że to kosmiczne nieporozumienie.

- Pojechaliśmy do „Gazety Poznańskiej” sprawdzić, kto nadał takie ogłoszenie. A oni w redakcji pokazują nam pismo na naszym firmowym papierze, podpisany jakiś pracownik, chyba z fikcyjnym nazwiskiem albo wskazano główną księgową. Nie mam dowodu, że to zrobił Stefan, ale kto inny posunąłby się tak daleko? Najlepsze jest to, że choć byliśmy ofiarą, musieliśmy jako Rejon Dróg zapłacić za to ogłoszenie.

Po tej historii, szef chodzieskiego Rejonu Dróg zawiadomił policję. Jak zaznacza, w mieście zarekwirowano ze 40 maszyn do pisania. Sprawcy nie ustalono.

Przeszukania u dwóch „lokalnych społeczników” z Chodzieży. Obaj zaprzeczają, by grozili Ani Karbowniczak

Wróćmy do współczesnych wydarzeń. W połowie września 2020 roku, prawie 2 tygodnie po tragicznej śmierci Ani, do Chodzieży przyjechali policjanci z Poznania. Od mieszkańców dowiedzieli się, gdzie pójść. Krótko po 6.00 rano zaczęli się dobijać się do domu Stefana. Nie otwierał. Dlatego przeskoczyli przez płot, weszli na tył posesji. Stefan w końcu otworzył. Zabrali mu trzy komputery, dwie drukarki, ręczne zapiski.

Tego samego dnia policjanci zapukali do domu jeszcze jednego mieszkańca Chodzieży. Nazwę go Piotrem.

Stefan i Piotr, także emerytowany budowlaniec, przez część moich rozmówców są postrzegani jako dwaj chodziescy pieniacze, którzy chodzą po mieście i wszędzie szukają dziury w całym. Policja dostała informacje, że Stefan może mieć wspólnika w pisaniu anonimów i hejtowaniu ludzi. Stąd właśnie wizyta również u Piotra.

Stefan i Piotr, jak dowiadujemy się nieoficjalnie, w rozmowie z policjantami zaprzeczali, by pisali anonimy do Ani. Zaprzeczali również, by utrzymywali ze sobą bliskie, dobre kontakty. Wzajemnie się krytykowali. Choć obaj wydali sprzęt i nie mieli początkowo zastrzeżeń do policji, potem składali zażalenia na przeszukania. Domagali się zwrócenia komputerów oraz przeprosin.

Jadę do Stefana. Mieszka w PRL-owskim klocku. Przed domem kamera. W środku pali się światło. Naciskam na dzwonek przy posesji. Nikt nie otwiera. Dzwonię więc na jego telefon.

Stefan, gdy słyszy, co mnie do niego sprowadza, pyta: a co ja mam wspólnego z anonimami? Sięga też po częsty chwyt osób, które szybko chcą się rozłączyć. Stwierdza, że nie wie, z kim rozmawia.

- Właśnie jestem w Chodzieży, niedaleko pana domu. Mogę przyjść? - nie daję się zbyć.

Ale Stefan nie chce. Nie mam sobie robić z niego jaj. Gdy mówię, że wiem o przeszukaniu jego domu, stwierdza, że mam to zatrzymać dla siebie. Przekonuje, że nic nie wie o anonimach. Gdy pytam czy groził mieszkańcom Chodzieży, rozłącza się.

Później dzwonię do niego drugi raz. Historia się powtarza. Próbuje odbić piłeczkę - „o panu ludzie też mówią, dobrze pan wie, co”. Zapewnia, że jest poważnym człowiekiem, schorowanym, a ja nie ma nie mam być bezczelny. Z gówniarzami - tymi, którzy źle o nim mówią - nie będzie polemizował.

Więcej szczęścia mam w kontakcie z Piotrem. W grudniowy wieczór szukam jego domu na zacisznym, chodzieskim osiedlu. Jest ciemno. Przypadkiem znajduję ludzi, którzy akurat wjeżdżają na narożną posesję. Okazuje się, że to Piotr i jego żona.

Gdy Piotr słyszy, że przyszedłem w sprawie Ani Karbowniczak, wygląda na zbitego z tropu. Coś duka pod nosem. Jego żona patrzy nieufnie. Sprawdza czy nie nagrywam. Docieka, czym przyjechałem, skąd przyszedłem.

- Nie wypowiadaj się chłopie – radzi mężowi.

Po chwili Piotr odzyskuje rezon. Chce rozmawiać. Zapewnia, że nigdy nikomu nie groził. Nie jest pieniaczem lecz lokalnym społecznikiem. Owszem, czasami bluzga na sesjach Rady Miasta, ale nie tak, aby przekroczyć barierę dźwięku. Po akcji policji, jak mówi, pojechał do poznańskiej Prokuratury Regionalnej. Ma tam znajomą. Poskarżył się jej.

- To, co mnie spotkało z tym przeszukaniem, to sprawa dla telewizji. Czuję się niesłusznie wmieszany w sprawę anonimów. Powinni mnie przeprosić za tę akcję – przekonuje.

Żona dopowiada, że jej mąż nie umie obsługiwać komputera. Jak miałby więc napisać jakikolwiek anonim?

Pytam Piotra czy zna Stefana, któremu policja także zabrała komputery. Piotr otwarcie dyskredytuje Stefana. Jako totalnego awanturnika, człowieka o góralskim temperamencie, który kiedyś był „szychą” w Chodzieży. Piotr zaznacza, że dawno temu Stefan jako jedyny miał uprawnienia instalatora. Mógł zablokować każdą inwestycję w okolicy. Wszyscy w mieście się z nim liczyli.

Sprawę gróźb wyjaśnia prokuratura w Koninie. Śledczy nie chcą odpowiedzieć na pytania

Zaczęliśmy od narratora i na nim skończmy. Prosi mnie, abym nie odpuszczał tematu.

- Zwłaszcza o tym Stefanie myślę sobie, że od lat miał, a może i nadal ma ochronkę służb. Może donosił SB, a może był „uchem” miejscowej policji? Sprawy prowadzone jeszcze w ubiegłym wieku kończyły się niczym. Oby tym razem nie było tak samo. Ten człowiek moim zdaniem to paranoik, socjopata, człowiek bez uczuć wyższych. Zniszczył życie wielu rodzinom – kończy narrator.

Dzwonię do chodzieskiej policji. Rzecznik komendy Karolina Smardz-Dymek przerywa moją wypowiedź. Szybko stwierdza, że chodzieska policja nie prowadzi ani sprawy wypadku Ani Karbowniczak, ani sprawy gróźb. Wypadkiem zajmuje się prokuratura w Poznaniu, groźbami - śledczy z Konina.

- Wiem o tym. Dzwonię z innym pytaniem: dlaczego w Chodzieży umarzano wcześniej sprawy gróźb, w których przewijało się nazwisko Stefana? Czy był współpracownikiem chodzieskiej policji? Dlaczego niedawno kazał naszej dziennikarce zostawić temat śmierci 2-letniego Marcela i zaniedbań śledczych? - pytam panią rzecznik.

Odpowiada, że w chodzieskiej komendzie nie pracuje już żaden policjant, który może pamiętać dawne sprawy o anonimy wysyłane mieszkańcom Chodzieży w latach 80. lub 90. ubiegłego wieku. A o nowych anonimach nie porozmawiamy, bo przecież tym zajmuje się teraz konińska prokuratura. Poza tym, zaznacza pani rzecznik, policja nie informuje czy ktoś z nią współpracuje. Temat agentury to sprawy niejawne.

Czytaj też: W sprawie gróźb wobec Ani Karbowniczak wciąż nie ma przełomu

Pytam również Prokuraturę Okręgową w Koninie, która przejęła wątek gróźb wobec tragicznie zmarłej Ani. Dopytuję, czy znana jest już opinia biegłego, który badał komputery zabrane dwóch „społecznikom” z Chodzieży.

- Prokuratura uprzejmie informuje, że na obecnym etapie postępowania, z uwagi na dobro śledztwa, nie jest możliwe udzielenie odpowiedzi na pana pytania - odpisała Aleksandra Marańda, rzecznik prokuratury w Koninie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Anonimowy hejter groził nie tylko dziennikarce Ani Karbowniczak, ale i innym mieszkańcom Chodzieży - Wielkopolskie Nasze Miasto

Wróć na wielkopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto