Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

„Ej, Wywijasy! Zapraszam na boisko”: O grze na ulicach i powojennej piłce - wspominamy rozmowę z Marianem Koniecznym

Magda Prętka
Magda Prętka
Magda Prętka
„Wywijasy” to cykl wywiadów z ikonami szamotulskiego futbolu. W lutym 2017 roku o grze na ulicach i powojennej piłce w Szamotułach rozmawialiśmy z najstarszym wówczas spartaninem, Marianem Koniecznym. Był to ostatni wywiad jakiego udzielił przed śmiercią. Dziś, w przededniu Święta Zmarłych wspominamy tę rozmowę, wspominamy Pana Mariana

Urodził się 5 grudnia 1932 roku. Do końca życia powtarzał, że jest szamotulakiem z krwi i kości – od zawsze i na zawsze. Kiedy w wieku 16 lat związał się ze Spartą Szamotuły nie mógł wiedzieć, że jego przygoda z klubem trwać będzie w zasadzie przez całe życie.

Grał na półlewym – od szesnastki do szesnastki. Podziwiał poznański tercet ABC i Kazimierza Deynę. Wielkim autorytetem był też serdeczny kolega z boiska, Konrad Piechowiak, którego uważał za najlepszego zawodnika w historii klubu. Gdy zakończył grę w Sparcie, został trenerem drugiej drużyny, a później – kierownikiem pierwszej.

Stare czasy wspominał z uśmiechem i wielkim wzruszeniem, bo gra w Sparcie to była wielka, ważna rzecz!
Marian Konieczny – zawodnik z powojennego zespołu spartan, opowiadał o mieście, które niegdyś żyło sportem – nie tylko piłką nożną. O rozgrywkach dzikich drużyn, śpiewającym zespole oraz niezwykłym spotkaniu z Ludwikiem Poświatem i Marianem Foikiem.

Nie na stadionie, ale na ulicy Nowowiejskiego. Faktycznie to tam rozpoczęła się Pana przygoda z piłką nożną?

Tak. W piłkę zacząłem grać w wieku 16 lat. To było naturalne. Zaraz po wojnie nie mieliśmy zbyt wielu rozrywek, właściwie żadnych, a piłka... piłka to było coś! Strasznie nas do niej ciągnęło. Wypełniała wolny czas i sprawiała dużo radości, zresztą... niewiele nam wtedy było potrzeba do szczęścia.

Na ulicy Nowowiejskiego, gdzie mieszkałem znajdował się plac targowy. Zjeżdżali się tam okoliczni rolnicy ze swoimi towarami, później przyjeżdżały też karuzele, pojawiły się huśtawki, a w końcu i ten skrawek terenu my, młode chłopaki zaadaptowaliśmy na boisko. Bardzo prowizoryczne, ale było. I to nasze! Zdarzało się, że na plac chodziliśmy boso, albo w butach babci, byleby wyjść pograć. Warunki nie były najlepsze – szkło, kamienie, nierówny teren, mało nas to jednak obchodziło. Graliśmy – to było ważne. Piłka wyglądała oczywiście zupełnie inaczej niż te znane dzisiaj. Grało się tym, co akurat było pod ręką. A były np. dętki od roweru, które wkładaliśmy do tzw. „płaszcza”, czyli do okrycia piłki. Trochę to wszystko formowaliśmy, kanciate było, ale nikt nie narzekał. A ile radości z tego było! Oj, było!

Z tego naszego podwórkowego grania zrodziła się ciekawa rzecz. Otóż, kiedyś każda ulica w Szamotułach, albo część miasta miała swoją własną drużynę. Utworzyły się one m.in. na Rynku, na Chrobrego, ulicy Bohaterów itd. Naszą była tzw. Fogelka. Zespołów w mieście było sporo, więc ktoś w końcu wpadł na pomysł, by te dzikie drużyny rozgrywały ze sobą mecze. I tak faktycznie było. Z tamtych czasów pamiętam kilku zawodników, którzy później weszli do podstawowego składu Sparty Szamotuły, a ich nazwiska chyba już na zawsze wpisały się w historię klubu. To był Marian Środecki, który później wyprowadził się do Wrocławia i został sędzią międzynarodowym, Kondziu Piechowiak, który grał w Lechu Poznań, Marian Pupka, Białasik. Ale byli też tacy zawodnicy, jak bracia Kalotkowie – Tadeusz i Bogdan, czy Lesiccy – młodszy brat Mietka i jeszcze jeden, poszli później do Olimpii Poznań. Z częścią z nich zahaczyliśmy się potem w Sparcie. Tak naprawdę jednak pierwszym klubem był dla mnie SKS – Szamotulski Klub Sportowy, który dopiero później przemianowano na Spartę Szamotuły.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: SPARTA SZAMOTUŁY WE WSPOMNIENIACH ROMANA MAĆKOWIAKA

Kiedy trafił Pan do klubu?

Dokładnej daty niestety nie pamiętam, ale musiała to być końcówka lat 40. Kierownikiem drużyny był wtedy pan Jerzy Kłos, dyrektor energetyki. Mieszkał w bloku na ulicy Nowowiejskiego. Popołudniami spoglądał na nasz plac z okna, obserwował osiedlowych piłkarzy. Pan Stasiu Kurowski natomiast, którego przedstawiać chyba nie trzeba, mieszkał na dzisiejszej ulicy Poznańskiej, naprzeciwko Sundmanna. Znali się z Kłosem i lubili, wyłapywali młode talenty, które powoli szlifowały się w dzikich drużynach. W zasadzie to za ich sprawą znalazłem się w klubie.

Jak wyglądało wtedy szkolenie?

Wszystko było bardzo amatorskie. Trenera w Szamotułach nie pamiętam. „Macie piłkę i grajcie” - tak wyglądały nasze treningi, wszystko na „czuja”. Pieczę nad zawodnikami sprawował ktoś z zarządu, no i kierownik drużyny. Bardziej profesjonalną piłkę poznałem dopiero w wojsku i późniejszych czasach Sparty, kiedy w Szamotułach pojawił się Lucjan Gojny. Nasze treningi bazowały więc na sparingach – dzieliliśmy się na dwie drużyny i rozgrywaliśmy mecze. Ja grałem na tzw. półlewym, więc moim zadaniem było bieganie od szesnastki do szesnastki. Płuca można było wypluć! Ale tak było... Trochę gimnastyki też było, trochę biegania. Żeby przygotować się do rozgrywek zimą ćwiczyliśmy w liceum na sali, a później, gdy pogoda dopisywała biegaliśmy do Baborówka i z powrotem. Nie narzekałem, człowiek był pełny sił. Wracając jeszcze do trenera – pamiętam, że za moich czasów jakiś szkoleniowiec się pojawił, niestety nie mogę sobie przypomnieć nazwiska, ale w Szamotułach nie zagrzał długo miejsca. Klubu nie było pewnie na niego stać.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: SPARTA SZAMOTUŁY WE WSPOMNIENIACH TADEUSZA SŁOMIŃSKIEGO

Miał Pan 16 lat, gdy trafił Pan do klubu, do drużyny juniorów. Bardzo szybko stał się Pan jednak spartaninem pierwszej drużyny...

Tak. Jeszcze przed wojskiem grałem już w pierwszej drużynie. Najwyraźniej – nadawałem się (śmiech). Niestety z zespołu, w którym grałem na przestrzeni wielu lat, dziś pozostało zaledwie kilka osób, prawie wszyscy odeszli. A miałem przyjemność wybiegać na boisko z takimi piłkarzami jak: Jan „Janylek” Stachowiak, Tadziu Słomiński, Kaziu Pajączkowski, Bernard Kierzek. W bramce stał Drewniak, który potem poszedł do „Hutnika”, do Krakowa. Był też doskonały Kondziu Piechowiak, z którym naprawdę bardzo dobrze się grało. Z tej drużyny dziś pozostałem najstarszym żyjącym zawodnikiem.

A taką ciekawostkę jeszcze powiem – w Sparcie po wojnie grało 4 Rusków, 4 Włochów i jeden Czech, taką międzynarodową ekipę mieliśmy. Pamiętam też Juliana Jankowiaka i Mariana Jankowiaka – byłego, przedwojennego bramkarza reprezentacji Polski.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: SPARTA SZAMOTUŁY WE WSPOMNIENIACH KRZYSZTOFA FRANKE

Wspomniał Pan o wojsku...

To były piękne czasy, które bardzo miło wspominam. A było to tak... Poszedłem na wstawkę. Pytają mi się: Konieczny, a gdzie ty chcesz iść? Ja krótko odpowiadam: tam gdzie będę grał w piłkę. To wobec tego pójdziesz do Zamościa - usłyszałem. Szok! To przecież sam koniec Polski. No ale nic. Była kiedyś taka tradycja, że rekruci zbierali się zawsze przy WKRze i kompania szła na dworzec do wyjazdu. Tak było i w moim przypadku, dobrze to zapamiętałem. Dotarliśmy do Zamościa, idziemy do koszar i sobie tak myślę: ja tu trzech dni nie wytrzymam! Ale stało się, że trzy lata tam spędziłem. Ukończyłem 10-miesięczny kurs obsługi naziemnej samolotów, przyznano mi stopień plutonowego, a w międzyczasie dostałem się do drużyny Technicznej Szkoły Wojsk Lotniczych. Przez wzgląd na grę zwalniano mnie z chodzenia na warty i część innych obowiązków. To też w wojsku spotkałem się z dwoma niesamowitymi chłopakami. Pierwszy to był Ludwik Poświat – reprezentant Polski juniorów w tamtych latach i Marian Foik – biegacz na 100 i 200 m. Grałem z nim na półprawym. Mieliśmy opiekuna drużyny, pułkownik Sikorski, pamiętam jak dziś, frontowiec. Foik to był fajny chłopak, Ślązak. Po roku został powołany do Legii Warszawa, już jako lekkoatleta, reprezentował Polskę na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie. Pamiętam doskonale, jak wrócił potem do Zamościa, gdzie miał mieszkanie. Przyszedł do mnie i mówi: to co? Pójdziesz zobaczyć, jakie trofea my przywieźli? Zapamiętam tę chwilę już na zawsze.

Odszedł Henryk Henzel - najstarszy kibic Sparty Szamotuły. M...

Na początku lat 50. wraca Pan do Szamotuł. I do Sparty…

To był bodajże rok 54’. Wróciłem do miasta i przyszedł czas na rozpoczęcie dorosłego życia. Przed wojskiem pracowałem jako goniec w Zarządzie Miejskim, a po powrocie trafiłem do WSS – ów, do biura inwentaryzacji. Później pracowałem w rozlewni piwa na ulicy Sukienniczej. Przyszedł okres letni i człowiek tam siedział od rana do nocy. Ludzie z wiosek zjeżdżali się po różnego rodzaju piwa. Kierownikowi drużyny, panu Kłosowi niezbyt to się podobało. Pewnego dnia przyjechał do mnie i powiedział stanowczo: Marian, tam nie będziesz pracował, przyjdziesz do mnie, do energetyki. I jak powiedział, tak się stało. Zacząłem pracować w rachubie, gdzie rozliczaliśmy wszystkich inkasentów. Potem zostałem kierownikiem transportu. Przepracowałem tam 45 lat!

ZOBACZ RÓWNIEŻ: SPARTA SZAMOTUŁY WE WSPOMNIENIACH BOGDANA BIAŁASIKA

Co do Sparty natomiast - pierwszy mecz po mojej przerwie rozgrywaliśmy w Obornikach, niestety nie pamiętam już z jaką drużyną, ale strzeliłem wtedy 4 bramki! Szkolenie wciąż było bardzo prowizoryczne. To był jednak ten czas, kiedy drużyna juniorów wywalczyła miejsce wśród najlepszych drużyn w Polsce. Pojechali nawet na obóz podczas, którego trenował ich Kazimierz Górski! O tym sukcesie dowiedziałem się będąc jeszcze w wojsku, więc nie pamiętam szczegółów. Wiem jednak, że tę niesamowitą drużynę tworzyło kilku moich kolegów, jak Marian Pupka, wspominany już Kondziu Piechowiak, Sylwester Lala, czy Zyga Lisiak. To było coś!

ZOBACZ RÓWNIEŻ: SPARTA SZAMOTUŁY WE WSPOMNIENIACH TADEUSZA KALOTKI

A życie pierwszej drużyny kręciło się wokół rozgrywek...

Tak naprawdę, to życie całego klubu wokół nich się kręciło. Graliśmy z takimi drużynami jak Konin, Turek, Leszno, Kalisz. Pamiętam też mecze z poznańską Polonią i Grunwaldem. Na spotkania wyjazdowe jeździliśmy ciężarowymi samochodami, które wypożyczały zakłady pracy. Na pace były ławki albo słoma. Mało komfortowe warunki, ale tak to wyglądało. Ja byłem uczulony na opary dymu, więc jeśli tylko było to możliwe, siadałem z przodu, odpinałem sobie plandekę i wdychałem świeże powietrze. Nie było lekko! Ale nie było też wyjazdu bez śpiewu. Zyga Lisiak, Kondziu Piechowiak, Marych Pupka, ja – potrafiliśmy śpiewać. I śpiewaliśmy z chęcią - o Szamotułach, o Sparcie i o gorzole nawet (śmiech). Tak umilaliśmy sobie długie podróże. A Zyga Lisiak i Marych Pupka dbali o to, żebyśmy mieli dobry humor. To oni kręcili tym życiem towarzyskim Sparty. Muszę jednak powiedzieć, naprawdę szczerze, że kiedy grałem, to ani o papierosach, ani o alkoholu nie było mowy. Wszystkiego zasmakowałem później. Gdy graliśmy mecze wyjazdowe, a potem w drodze powrotnej zatrzymywaliśmy się na jakiś posiłek, to niektórzy koledzy zamawiali zestaw: setka i duże piwo. Mnie to wtedy nie interesowało. Tak samo było z paleniem, bo z papierosami związałem się dopiero w energetyce i to po 50 - stce. Przez przypadek i chyba na złość samemu sobie (śmiech). Każdy wtedy palił, więc i ja zacząłem.

Wyjazdy – wyjazdami, ale centrum życia sportowego w Szamotułach toczyło się jednak na stadionie...

To prawda. Na stadionie kiedyś był i żużel, i siatkówka, i lekkoatletyka i oczywiście – piłka nożna. Pierwszego gospodarza stadionu, jakiego pamiętam, to pana Serwaczyka, starszego mężczyznę. Zawsze gonił nas i wyzywał, gdy przeskakiwaliśmy przez płotki. Najprawdopodobniej, gdy on zmarł, na stadion przenieśli się Państwo Kurowscy. Byli bardzo zaangażowali w działalność klubu, opiekowali się stadionem. Pani Kurowska przez cały okres mojej gry prała nasze klubowe stroje. Pan Stanisław malował linie na boiskach, kosił trawę. Byli oddani.

Na mecze przychodziło wielu kibiców, szczególnie wtedy, gdy zapowiadało się dobre spotkanie. Na stadionie znajdowała się wówczas tylko jedna drewniana trybuna, a pod nią nasza „szatnia” i pompa, gdzie po meczu się myliśmy. Nie było ławek, więc kibice podczas meczów stali lub siedzieli na tzw. wałach. Tadziu Łukaszyk, nieżyjący już, był naszym szatniarzem. Odpowiadał za buty i stroje, które brał od pana Kurowskiego. Nie było jednak tak, że każdy miał swoje buty, czy strój. Ja np. grałem w butach mojego poprzednika, Genka Słotnickiego, bo akurat pasowały. O sprzęt w tamtych czasach nie było tak łatwo. Pamiętam, że dostaliśmy kiedyś buty, przypisane chyba przez związek. I to jakie! Górnicze buty z kapami na czubkach, strasznie ciężkie, nie szło w nich grać.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: SPARTA SZAMOTUŁY WE WSPOMNIENIACH BERNARDA KIERZKA

A czy jakiś mecz w sposób szczególny zapadł w Pana pamięci?

Wiele ich było, ale może opowiem taką historię. Byliśmy na obozie w Zielonejgórze, tydzień albo dwa. Po powrocie rozgrywaliśmy w Szamotułach mecz, mniejsza o to z kim. Wszyscy liczyli oczywiście na to, że pokażemy się z jak najlepszej strony i spokojnie, po tym okresie przygotowawczym, pokonamy rywala. A my tu przegraliśmy 2:0! Zawód ogromny, tym bardziej, gdy po mieście się rozniosło. Bo proszę uwierzyć, Szamotuły kiedyś Spartą żyły. Prezesem był pan Geremek, który prowadził restaurację na Rynku, naprzeciwko zegara. Kiedy graliśmy mecze wyjazdowe, on zawsze miał kontakt z jakimś działaczem z miasta, w którym odbywał się mecz, więc był na bieżąco z wynikami. Po każdym takim spotkaniu wywieszał kartkę w oknie restauracji z informacją o wyniku. Ludzi to ciekawiło, interesowali się klubem – kibiców mieliśmy naprawdę wielu. Muszę zresztą powiedzieć, że pamiętam z dawnych lat w Szamotułach dwóch księży. Gdy graliśmy u siebie, oni zawsze byli obecni na niedzielnym meczu.

Słuchając Pana opowieści nietrudno dostrzec, że Sparta stanowiła bardzo ważny okres Pana życia. Kiedy zdecydował się Pan go zakończyć?

Grałem do 32 roku życia. Widziałem, że nie ma już tej siły, tej szybkości i niestety musiałem przestać. To była trudna decyzja. Potem zostałem trenerem drugiej drużyny, a jeszcze później pełniłem funkcję kierownika pierwszej drużyny. Wiele się wtedy pozmieniało. Do Szamotuł przyszedł Lucjan Gojny, zarząd inaczej działał, a klub otrzymywał więcej pieniędzy. Wtedy też nastąpił przełom w kwestii szkolenia. Razem z Gojnym chodziliśmy po zakładach pracy - odwiedzaliśmy dyrektorów, rozmawialiśmy z nimi, zwracaliśmy się z prośbą, żeby np. młyny, meblarnia, energetyka, czy cukrownia zwalniały zawodników (którzy w tych zakładach pracowali) o godzininie 11.00 na trening. I załatwiliśmy to. Lucek miał wtedy przy sobie całą kadrę i mógł grać. To były dobre czasy. Gojny zrobił ze Sparty prawdziwą drużynę.

A jak z tą Pana trenerką było?

Nie chciałem kończyć jeszcze przygody z piłką, ale nie mogłem też już być czynnym zawodnikiem. Zdecydowałem się zatem pełnić funkcję trenera, druga drużyna akurat go potrzebowała. Szkoleniowcem byłem bodajże 3 lata. Treningi odbywały się zazwyczaj dwa razy w tygodniu – we wtorki i w czwartki, czasami także w piątki. Mecze natomiast Sparta zawsze rozgrywała w niedziele. Byłem zaangażowany. Ledwo co zdążyłem wrócić z pracy, leciałem już na stadion.

Prawie całe życie związał Pan zatem z piłką...

To prawda, chociaż wiele w moim życiu się działo. Maturę zrobiłem wieczorowo w Szamotułach. Egzamin złożyłem na Politechnice Poznańskiej, ale na czwartym roku się położyłem, niestety. Także praca, piłka, nauka – wszystko miałem. Jeszcze przed wojskiem natomiast byłem w SP, czyli w Służbie Polsce. Trafiłem do Bukowiny k. Olkusza. Bardzo nieciekawy teren, kamienisty. Mnie udało się zostać sanitariuszem.

Wracając jeszcze do futbolu. Zawsze pytam „Wywijasy” o wskazanie najbardziej wyróżniającego się zawodnika Sparty. Według Pana kto mógłby nim być?

Nie ma się nad czym zastanawiać - Kondziu Piechowiak. Był pierwszorzędnym zawodnikiem i kolegą. Zawsze można było na niego liczyć.
Rozmawiała Magda Prętka

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

20240417_Dawid_Wygas_Wizualizacja_stadionu_Rakowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto