Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

„Ej, Wywijasy! Zapraszam na boisko!”, czyli Sparta Szamotuły we wspomnieniach dawnych zawodników

Magda Prętka
Roman Maćkowiak (z lewej) wraz z innym spartaninem – Wacławem Brzóską
Roman Maćkowiak (z lewej) wraz z innym spartaninem – Wacławem Brzóską Magda Prętka
Wychodził na boisko z czwórką na plecach. Był jednym z najwyższych zawodników, dzięki czemu pojedynki „główką” zawsze rozgrywał na swoją korzyść. Pewnie gdyby miał więcej szczęścia, znalazłby się w podstawowym składzie Śląska Wrocław, bo talentu i miłości do piłki nigdy mu nie brakowało. Na obozy zawsze zabierał ze sobą magnetofon szpulowy, a w jego pokoju tworzyło się muzyczne obozowisko. Potem utarło się powiedzenie „idziemy do wuja Wieży posłuchać muzyki”. O niej i o piłce, o Sparcie, którą do dziś kocha, Roman Maćkowiak mógłby opowiadać godzinami. Posłuchajcie...

**Kiedy w Pana życiu pojawiła się Sparta? **
W szkole podstawowej, oczywiście – przez przypadek. Kolega, Romek Nowak, który trenował już w tramkarzach, namówił mnie na trening. Przyjechał do mnie do domu i jak gdyby nigdy nic powiedział: chodź, pojedziemy na stadion. Szczerze powiedziawszy, nie za bardzo mi się chciało. Wolałem pograć z chłopakami w naszym szamotulskim lasku przy ulicy Leśnej, mieliśmy tam swoją drużynę. Koniec końców, Romek namówił mnie jednak na ten trening. Pamiętam, że to był piątek. Zagraliśmy jakiś sparing, a po meczu podszedł do mnie trener, pan Kaziu Maćkowiak i mówi: Ty, wielki! Pojedziesz na mecz w niedzielę. I tak się zaczęło. Był koniec lat 60.

Dla szamotulskiego futbolu lasek to już kultowe miejsce...
Tam wszyscy się wychowywali! Bracia Kąkolowie: Wojtek, Paweł i Zenek mieli babcię na ulicy Zielonej, więc i tam grali z nami. Co to była za ekipa! W latach 60., ale i wcześniej, a także później w Sza-motułach i okolicach istniało mnóstwo dzikich drużyn, które rozgrywały między sobą mecze. Jeździliśmy rowerami np. do Baborówka i Mutowa. W Rynku była drużyna, w jednym parku i w drugim też, istniały one na osiedlach. Nie było telefonów, internetu, a jednak świetnie dogadywaliśmy się między sobą i cyklicznie rozgrywaliśmy mecze. Jednym słowem – żyliśmy wtedy piłką. Zresztą , w tamtych czasach większość młodych ludzi po prostu żyła sportem. Nie mieliśmy zbyt wielu atrakcji, a równocześnie potrafiliśmy docenić wartość kształtowania tężyzny fizycznej. Sport sprawiał nam też mnóstwo frajdy. Ja w szkole podstawowej rozpocząłem przygodę z lekkoatletyką – bieganie, skok w dal, skok w zwyż. A , gdy w pewnym sensie zaistniałem w trampkarzach, to potoczyło się też z piłką.

Czyli – od trampkarzy, do juniorów i pierwszej drużyny...
Tak. Ale nie tylko piłka była w moim życiu. Kiedy przyszło do wyboru szkoły średniej, zdecydowałem się na Technikum Ochrony Roślin, które akurat powstało w Szkole Rolniczej w Szamotu-łach. Ten kierunek wydawał mi się ciekawy, więc postanowiłem spróbować. Do „Rolnika” wcześniej chodził już mój brat, a zatem... wpadłem w sidła sportu! Koszykówka, siatkówka, lekkoatletyka i skok wzwyż z panią Heleną Wojciechowską. Uprawiałem wszystko co się dało, ale oczywiście oprócz tego pociągnęła mnie piłka. W juniorach nie mieliśmy wielkich sukcesów, chociaż z tej drużyny wyszło wielu fantastycznych zawodników, jak Jurek Bajdziński, Andrzej Zatoń, Bogdan Białasik, generalnie cała ta piłkarska „elita” z ulicy Sportowej. Momentem przełomowym był rok 1971, kiedy trener Łucek Gojny dostrzegł mnie, Bogdana Białasi-ka, Andrzeja Zatonia i chyba jeszcze jakiś dwóch chłopaków w juniorach. Spodobała mu się nasza gra, więc postanowił zabrać nas na obóz pierwszej drużyny do Zbąszynia.

To musiało być wielkie zaskoczenie...
To była niewyobrażalna nobilitacja. Mieliśmy po 17 lat i w stosunku do chłopaków z pierwszej drużyny czuliśmy się bardzo malutcy. Wtedy jednak zaczęła się ta profesjonalna piłka. Treningi były ciężkie. Na 2-tygodniowym obozie każdy zawodnik obowiązkowo musiał przebiec minimum 150 – 200 km. Podkreślam: przebiec! Oprócz tego odbywały się oczywiście sparingi. Gojny był jeszcze wówczas grającym trenerem, a ja miałem przyjemność grać z nim na stoperze. Nauczyciel niesamowity. Nikt go nie zagonił. Wytrzymywał z nim w zasadzie tylko Paweł Kąkol i Maryś Kurowski, no i Wojtek Kąkol. Ale, wracając do obozu – my jako juniorzy biegaliśmy połowę dystansu. Jeśli drużyna w ramach tzw. „małej zabawy” biegła, dajmy na to, 20 km, to juniorzy biegali 10 km, ale i tak z powrotem trzeba było tę dodatkową dychę nabiegać. Pamiętam, że pewnego dnia odbyła sie druga „zabawa biegowa”. Bramkarzem był wówczas Beniu Kierzek. Gojny mówi: Ty Kierzek, jako bramkarz wracaj do obozu, a wy – Maćkowiak i Białasik chodźcie tu do mnie. Od razu nas w ten kierat wepchnął. I się pomylił okrutnie – nie tą ścieżką pobiegliśmy i prawie 30 km zrobiliśmy! Boże drogi... Prawdopodobnie jednak wyszło nam to na dobre. Chociaż tego wysiłku nigdy nie zapomnę – to było lato, upalne niesamowicie.

Nie było wam trudno wejść do drużyny seniorów?
Nie, zupełnie.

Ale pewnie było tak, że odczuwaliście wielki respekt wobec starszych kolegów...
Respekt na pewno. Pamiętam zresztą, że w Zbąszyniu, na rozpoczęcie obozu odbyła się uroczysta kolacja. Obecni byli wszyscy zawodnicy, był też Tadziu Kalotka, który wrócił akurat z Olimpii, Marek Grygier, Zenek Magdziarek. Myśmy cały czas mówiliśmy do nich na „pan”, nikt nie śmiał odejść od tej zasady. Na tej pierwszej kolacji trener Gojny powiedział jednak, że na boisku nie ma panów, tylko są kumple i się mówi na „ty” lub po przezwisku. Z kolei podczas ostatniej kolacji, jaką zjedliśmy wspólnie w Zbąszyniu, Tadziu Kalotka jako kapitan drużyny wstał i powiedział: Od dzisiaj panowie wszyscy jesteśmy na „ty”. To był kapitalny obóz, nagle staliśmy się częścią jednej wielkiej rodziny. Muszę powiedzieć, że w drużynie nigdy nie dochodziło do sytuacji typu „ty, młody wyczyść mi buty”. Zawsze były żarty, dowcipy, ale młodych bardzo miło się przyjmowało. Kiedy kolega Krzysiu Franke, jako nastolatek trafił do drużyny i wyjechał z nami – już dorosłymi zawodnikami, na pierwszy obóz, razem z Heniem Magdziarkiem od razu przygarnęliśmy go do pokoju. Nigdy nie zaganialiśmy młodych do noszenia tobołów. Oni sami wiedzieli, że skoro są najmłodsi to muszą wziąć worek ze sprzętem, bo tak wypada, ale nie było poniżania.

Można powiedzieć, że na obozie w Zbąszyniu „liznął” Pan profesjonalnej piłki. Gojny był jednak bardzo wymagającym trenerem, prawda?
I to jak! Powiem Pani, jak wyglądały treningi pierwszej drużyny już później – w 72’ czy 73’, kiedy Sparta była III - ligowcem. Generalnie trenowaliśmy 4 razy w tygodniu, a mecze odbywały się w soboty lub w niedziele. Poniedziałek, powiedzmy, był wolny. We wtorek wycisk niesamowity. W środę trochę lżejszy, jakiś strzelecki trening, w czwartek trening siłowy, znowu wycisk. Najfajniejszy natomiast był piątek, gdyż był to luźniejszy trening, np. grabienie płyty. Sami dbaliśmy wtedy przecież o boisko i jakoś nie trzeba było zatrudniać fachowców. Oczywiście dostawaliśmy w kość, ale może nawet to lubiliśmy. Były tego efekty. Jeśli pojechaliśmy zimą na obóz w góry, to na wiosnę nie trzeba było martwić się o formę. Pamiętam mecz z I-ligowym ŁKS-em, który przyjechał do Szamotuł. Ja akurat wtedy nie grałem, ale proszę mi wierzyć – zawodowi piłkarze byli zabiegani, nie dawali rady. Procentowało szkolenie Gojnego, który był świetnym biegaczem. Całe życie biegał, miał niesamowite płuca i rzecz jasna - chciał żeby wszyscy biegali tak jak on
.
Na treningach męczył was okrutnie, a mimo to od piłki nikt nie uciekał. Szamotulanie z kolei chętnie przychodzili na mecze. Było na co popatrzeć...
No tak. Z drugiej strony nie było wtedy satelit, telewizji, więc co mieli robić mieszkańcy? W niedzielę po kościele mecz był największą rozrywką. Moi rodzice, znajomi, moja przyszła żona – wszyscy przychodzili na stadion. 4 tysiące ludzi, proszę to sobie wyobrazić! Zresztą nie tylko piłką żyły Szamotuły. Mieliśmy tutaj tenisistów stołowych w III lidze, siatkarki wysoko grały, też w III lidze, byli siatkarze, nota bene mój brat grał, a Heniu Witczak ze szkoły zawodowej ich trenował. I oni w III lidze grali. Dwoje z nich poszło później do II-ligowych zespołów – do Kalisza i Ostrowa. To były czasy, kiedy sport mocno u nas stał, ale też czasy, w których pieniądze się drukowało, bez pokrycia. Faktem jednak jest, że życie na stadionie tętniło. Wszystkie nasze matki się znały, dziewczyny i późniejsze żony. Mamy prowadziły wielkie dyskusje podczas meczów komentując głośno grę Ile razy wracając do domu słyszałem: dzisiaj ne ma kolacji, bo słaby mecz zagrałeś (śmiech). Tak było.

Słyszałam kiedyś historię jak ciocia Pawła Kąkola zdzieliła po meczu parasolką piłkarza, który strasznie go faulował ...
Była taka sytuacja, choć to nie piłkarz dostał baty, a sędzia! Pamiętam! Potem Sparta 2 mecze musiała grać w Gałowie, bo stadion został zamknięty! (śmiech).

Ale w latach 70. Sparta była znaczącym klubem nie tylko w Wielkopolsce...
No tak. Graliśmy w III lidze, w której po prostu trzeba było zasuwać. To była jedna z czterech III lig w Polsce, także łatwo nie było.

Wyjazdy były dalekie?
Oj tak. Świnoujście, Szczecin. Pamiętam taki wyjątkowy mecz, choć przegrany 3:0 ze Stalem Stocznią Szczecin, właśnie na wyjeździe. Graliśmy świetne spotkanie, mieliśmy wiele okazji, m.in. Romek Gierczyński niefortunnie minął się z piłką, a mogliśmy spokojnie prowadzić już do przerwy. Rywal był jednak skuteczniejszy i to Stal ostatecznie wygrała 3:0. Mimo to trener był pod wrażeniem naszej gry – do tego stopnia, że zaprosił nas na kolację, nakupił węgorzy, poczęstował, tak mu się podobało! No bo przecież przegrana 3:0 normalnie byłaby straszną porażką, a tu się okazało, że czasem może być też małym sukcesem, jeśli drużyna wykazuje zaangażowanie i ducha walki.

Nie grał Pan ze Spartą w meczach o wejście do II ligi. Życie skierowało Pana na Śląsk...
Niestety. Było to tak, że trener obiecał, że będę grał w Mieszku Gniezno i odbębnię tam jakoś służbę wojskową. Okazało się jednak, że po powrocie z Czechosłowacji, gdzie wyjechaliśmy chyba na obóz, a na pewno zagraliśmy tam kilka meczów, w domu czekał na mnie bilet, ale nie do Gniezna, tylko do Kłodzka, gdzie działała kompania sportowa. Skierowano mnie do Wrocławia. Tam trafiłem na testy i jakimś psim swędem wybrano nas – ośmiu czy dziewięciu żołnierzy, trafiliśmy do Śląska Wrocław. Niestety nie miałem wtedy szans, by zaistnieć. Druga drużyna Śląska też grała w III lidze, rozegrałem z nią pewnie z dwa puchary i pół meczu ligowego, a resztę przesiedziałem na ławie przez prawie rok. Zwyczajnie nie miałem farta.
Stało się też tak, że rozwiązano naszą jednostkę, a nas rozstrzelono po całej Polsce. Ja pojechałem do Jeleniej Góry i jakiś czas trenowałem jeszcze w Karkonoszach Jelenia Góra. Tam z kolei nie mogłem grać oficjalnie, bo karta leżała we Wrocławiu. Takie to czasy dziwne były.

Po wojsku Sparta znów pojawiła się w Pana życiu...
To prawda, chociaż grałem krótko – bodajże do 82’. Założyłem rodzinę, pojawiły się inne priorytety. Powiem Pani tak: zazwyczaj facet gra do czasu, do kiedy kobieta pozwala (śmiech). Moja żona chodziła na mecze dopóki się jej nie oświadczyłem. Potem ciągle mi powtarzała: daj sobie już spokój. To tak w formie żartu. Kiedy jednak z klubu odszedł Łucek Gojny i czasy się zmieniły, każdy z nas stracił chyba trochę serca do piłki. Na początku lat 90. zacząłem grać za to w oldbojach Sparty. Bardzo dobrze nam szło. Zdobyliśmy nawet Mistrzostwo Wielkopolski, ale jako „wiocha” nie było mowy o tym, byśmy pojechali na Mistrzostwa Polski, więc w dalszych rozgrywkach wzięła udział Olimpia, niestety. Muszę Pani jednak powiedzieć, że miałem okazję zagrać w meczu pomiędzy oldbojami Wielkopolski, a Śląskiem. Powołali mnie i Romka Basińskiego. Zagrałem, w doborowym towarzystwie zresztą – Okoński, Niewiadomski, Piotr Mowlik, fajna przygoda. Wtedy jeszcze wszyscy Kąkole grali, Romek Gierczyński prowadził drużynę i to skutecznie, Tadziu Kalotka grał, Tadziu Proszyk, czyli ludzie, którzy w III lidze niegdyś brylowali.

Wiem, że wciąż się spotykacie i wspominając grę w Sparcie, śmiejecie się z siebie...
Wie Pani, w klubie żyliśmy jak rodzina, więc dziś z przyjemnością wspominamy. Z takiego życia boiskowego opowiem Pani o meczu z I – ligową Pogonią Szczecin, tu u nas, w Szamotułach. W Pogoni był wtedy taki zawodnik, nazywał się Kasztelan. Przez pewien czas grał w Austrii Wiedeń, a potem wrócił do ligi polskiej. Gojny mówi do mnie: Kryjesz go. A ja przerażony. Pomyślałem, że taki zawodnik ogra mnie z łatwością. Okazało się jednak, że nie zrobił kroku przy mnie, nie wygrał ze mną żadnego pojedynku. Głową nie miał szans, bo dosyć wysoko skakałem. Pamiętam, jak w złości krzyczał na swoich kolegów, aż mu żyły wychodziły. Po meczu podziękowaliśmy sobie, a kierownik naszej drużyny , pan Słotnicki przyszedł i wziął mnie na ręce. Mówi: Jezus Maria, jak ty grałeś! To jest miłe, ale trener zawsze uczył nas pokory. Nigdy nie uważałem się zresztą za jakiegoś wybitnego piłkarza. Gojny powtarzał: Będziesz piłkarzem, jak będziesz grać w I lidze, teraz to jesteś kopaczem. Zawsze potrafił sprowadzić nas do parteru. Nikt jednak nie ośmielił się podnieść na niego głosu, czy odpowiedzieć głupio. Uwielbialiśmy go, chociaż potrafił nam robić takie numeru na treningach, że hej!Mówił np., że wykonujemy ostatnie ćwiczenie, więc wszyscy dawali z siebie wszystko. Kiedy skończyliśmy, on krótko komentował: Tyle pary macie, to jeszcze jedno! Ale każdy słuchał trenera. Zresztą po to jest się w końcu w drużynie. Kiedy tworzymy zespół, to tego zespołu i zasad trzeba się trzymać.

Czasem byliście jednak niepokorni, takie prawdziwe Wywijasy, co lubią przygody!Fajna przygoda, to była zimą na obozie w Lubawce. Będąc we Wrocławiu poznałem chłopaka z Lubawki, Julka Szczuka, zostawił mi adres. Potem przed obozem zadzwoniłem do niego i poinformowałem, że przyjedziemy, więc można się spotkać. Trener zrobił nam jeden wolny dzień, nie wiedzieliśmy co robić. Julek, ten kumpel, mówi do mnie: Słuchaj, dam ci narty, dam ci buty, w Lubawce jest przecież skocznia. I tak, poszliśmy na te narty, na skocznię - na podskok oczywiście. Ja w tych butach, nartach, wyposażony w profesjonalny sprzęt spoglądam w dół i mówię: Nie jadę, mowy nie ma! Kolega Julek pyta: Co nie? I mówi: Ja cię złapię za brzuch, kopnę cię i pojedziesz. Bogdan Białasik, który poszedł ze mną też miał profesjonalny sprzęt, a że był odważniejszy, to pojechał pierwszy. Proszę sobie wyobrazić, że jak usiadł w narty, bo już nie wytrzymał jazdy na nogach, to pojechał 2 km na wprost i pod kościołem wylądował. Ale najlepszy był nasz bramkarz Tadziu Baraniak, który założył sobie narty na sprężyny z tyłu kostki. Kolega Julek ustawił go na skoczni, ale nieco bokiem do zeskoku i go popchnął. Tadziu nie potrafił jednak skręcić, no bo niby skąd miał wiedzieć jak? I tak jak jechał, tak wyjechał za nasyp, potem w las, tylko choinki się trzęsły i słychać było biadolenie: o Jezu! Ale to nie koniec historii. Tadziu walnął w drzewo, bania na ręce, a następnego dnia mieliśmy grać sparing z Zagłębiem Wałbrzych. O nartach oczywiście nic trenerowi nie powiedzieliśmy. Przed meczem Tadziu z tą banią na ręce poszedł do Gojnego i powiedział, że ma kontuzje i nie może grać. Pokazał mu rękę, a Gojny pyta: Coś ty zrobił? Tadziu bez zastanowienia odpowiada: No, byłem na nartach. Gdzie? - zdziwił się trener. A z kim byłeś? - pytał dalej. No to Tadziu powiedział... Nasz wypad na narty skończyły się tak, że Gojny zabrał nam pieniadze do końca obozu, za karę cały sparing graliśmy, a Baraniak stał w bramce. Trener dał mu rękawiczkę i powiedział: Teraz sobie ją rozetnij i załóż. Nikt z nas nie pomyślał wtedy, że faktycznie coś mogło nam się stać. Taka to młodzieńcza fantazja!

A z jaką drużyną najczęściej darliście koty?
Nigdy nie lubiliśmy Warty Poznań. Pamiętam czasy, kiedy Warta spadła z II ligi, a wtedy nie było III, tylko od razu okręgówka. I jakoś trafiliśmy na siebie, mecz w Szamotułach. Istniała jeszcze stara szatnia, ta zielona, drewniana. Warciarze przyjechali na mecz, a w składzie byli wszyscy, którzy grali w II lidze, czyli zawodowi piłkarze. My, w ich mniemaniu, chłopaki ze wsi, siedzimy na ławkach w szatni, czekamy, w pewnym momencie ich dostrzegamy. Od bramy cwaniaczą i śmieją się: trójeczkę dziś postawimy i gra muzyka – mówili. Zdziwili się jednak. Do przerwy było 1:0, a po przerwie 4:1 dla nas. I to jest satysfakcja. Z dobrymi zawsze nam się dobrze grało. Pamiętam też mecz u nas z Lechem Poznań, gdzie w bramce stał Andrzej Turek, na prawej obronie Jasiu Stempczak. On do dzisiaj wspomina jak Zeniu Kąkol dwa razy go rzucił na ziemię - prawego obrońcę, który grał w kadrze Polski. W jedną stronę go rzucił, w drugą, podał do Wojtka, a ten głową strzelił i 1:0 i wygraliśmy. Po 20 latach Stempczak to wspominał! Potem z Lechem utrzymywaliśmy bardzo przyjazne stosunki, razem graliśmy w oldbojach. Nigdy nikogo nie poniżali, zawsze nas doceniali.
Jeżeli chodzi natomiast o rywala z naszego podwórka, to oczywiście Błękitni Wronki. Mecze z Błękitnymi, a więc derby powiatu, można było nazwać małymi wojenkami. Na boisku i na trybunach było bardzo gorąco. Przeważnie wygrywaliśmy te wojenki, a w sezonie 75/76 w dwumeczu Sparta- Błękitni padły wyniki 8-0 i 12-0. To było coś! Kibice śmiało śpiewali: „jak świat światem gmina nie wygra z powiatem”. Oczywiście znaliśmy chłopaków z Błękitnych i byliśmy kumplami, ale poza boiskiem, na murawie była walka!

Gdyby mógł Pan wskazać najbardziej wyróżniających się zawodników w historii klubu...
Bodziu Białasik grał przecież w I- ligowym Lechu. Romek Gierczyński był prawie najskuteczniejszym strzelcem w Wielkopolsce, bramek strzelał mnóstwo. Wojtek Kąkol grał w Olimpii w II lidze, doskonały zawodnik, Zenek Kąkol również. W ogóle, gdzie się pojechało, to każdy pytał: a Kąkole grają jeszcze? Zenek też grał w Warcie Poznań, w II lidze. Bogdan Kochański śp., bramkarz, w jednym sezonie mieliśmy chyba tylko 9 bramek straconych, w 27 meczach! Niesamowita była wtedy obrona – grał Jacek Vidura, Tadziu Kalotka. Wspaniali zawodnicy.
Rozmawiała Magda Prętka

„Wywijasy” to cykl wywiadów w „Dniu Szamotulskim”z ikonami szamotulskiego futbolu prowadzonych od początku przez Magdę Prętką. Tytuł nawiązuje do słynnego powiedzenia Pana Stasia Kurowskiego, który na ulicach wyłapywał piłkarskie talenty

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto