Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Odszedł Bernard Kierzek - piłkarz i tenisista, legenda Sparty Szamotuły. Był ikoną lokalnego sportu...

Magda Prętka
Magda Prętka
W nocy z 13 na 14 października odszedł Bernard Kierzek - wielki miłośnik sportu, legenda szamotulskiej Sparty. Dla miasta i regionu to niewyobrażalna strata. W naszej pamięci pozostanie jednak na zawsze. Dziś wspominamy rozmowę, jaką przeprowadziliśmy z nim kilka lat temu w ramach cyklu "Ej, wywijasy! Zapraszam na boisko!"

"Ej, wywijasy! Zapraszam na boisko"

Bez względu na to gdzie grał – w Sparcie, czy w poznańskiej Olimpii, zawsze wyróżniał się na tle pozostałych zawodników. Czarne buty, czarne getry, czarny sweter – w takim stroju, podobnie jak jego idol – Edward Szymkowiak z Polonii Bytom, wychodził na boisko. Mógł grać w Kolejorzu, ale postanowił wrócić do Szamotuł.

Z nieskrywanym uśmiechem na twarzy opowiada o meczach wyjazdowych spartan – o dalekich podróżach spędzanych na „pace” samochodu ciężarowego. I o rozśpiewanej drużynie, która poprzez piosenki wyrażała swoją radość z gry w piłkę.

Ojciec, choć początkowo sprzeciwiał się jego związkowi z futbolem, później stał się najwierniejszym kibicem syna – piłkarza. A ten mimo, że dziś w piłkę już nie gra, ze sportem wciąż jest silnie związany. 31 lat temu wpadł w objęcia tenisa ziemnego i do chwili obecnej jest czynnym zawodnikiem z wieloma sukcesami na koncie. Miłość do sportu natomiast narodziła się tak naprawdę na boisku przy ulicy Sportowej w Szamotułach...

Kiedy rozpoczęła się Pana przygoda z piłką?
To długa historia sięgająca mojego dzieciństwa, a konkretniej – roku 1950. To wówczas przeprowadziliśmy się z rodzicami z Międzychodu (gdzie się urodziłem), właśnie do Szamotuł. Ojca przeniesiono tutaj do pracy i przedzielono nam mieszkanie przy samym stadionie, przy ulicy Sportowej. Siłą rzeczy chodziłem więc podpatrywać piłkarzy.

Miałem jakieś 10 lat. Wtedy jednak człowiek mógł podawać tylko piłki tym starszym zawodnikom. Podczas treningów na bramki nie zakładano siatek, więc ja i grupa młodych chłopaków z mojego rejonu, stawaliśmy za bramkami czekając na piłki. Sporo radości dawała nam wtedy możliwość podania futbolówki z powrotem w pole. To były takie początki mojego kontaktu z piłką i ze Spartą.

Kiedy miałem 13 – 14 lat natomiast, zapragnąłem zapisać się do drużyny. Pamiętam jak dzisiaj moment naboru do juniorów, których trenował pan Stasiu Kurowski. Należy podkreślić, że był on nie tylko gospodarzem całego stadionu, ale i świetnym szkoleniowcem. W 1953 roku, a więc 3 lata po moim zjawieniu się w Szamotułach, wprowadził on drużynę juniorów do Mistrzostw Polski. To wszystkich młodych chłopaków bardzo dopingowało. Szamotuły stały się wtedy wizytówką województwa poznańskiego na skalę ogólnopolską. Wracając jednak do naboru – odbywał się on na tzw. wale, czyli po drugiej stronie trybuny, gdzie dziś znajduje się hala „Wacław”. Siedzieliśmy w wielkim napięciu, 20 – 30 chętnych do gry chłopaków. Pan Kurowski robił selekcję na zasadzie: Ty, ty, ty i ty – wskazywał na kolejne osoby. Nagle patrzy na mnie i mówi: A ty co? Daj sobie spokój, masz jeszcze czas. Faktycznie, biorąc pod uwagę moją prezencję fizyczną w tamtym czasie, znacznie odbiegałem od rówieśników. Koledzy byli bardziej rośli, silniejsi, a ja byłem takie chucherko. Kurowski słusznie powiedział: Dziękuję, przyjdź za 2 – 3 lata, wtedy zobaczymy.

Szamotuły. Turniej tenisa ziemnego "Ku pamięci Jasia Pomorsk...

Kompletne załamanie! No ale nic, dalej chodziłem na treningi, przyglądałem się zawodnikom, podawałem piłki. Chciałem jednak grać, a jedyną okazją ku temu była tzw. dzika drużyna, czyli zespół tworzony np. przez chłopaków z jednej ulicy. Koledzy opowiadali o tym już we wcześniejszych wywiadach. W tej dzikiej drużynie znalazłem swoje miejsce. Jako leworęczny, lewonożny i dosyć szybki mimo, że nie miałem jakiś powalających warunków fizycznych, grałem na lewym skrzydle. Rozgrywaliśmy mecze z innymi dzikimi drużynami, które działały w całym mieście. I przyszło do spotkania z zespołem z ulicy Lipowej, dawniejszej Marchlewskiego. Przed meczem chcieliśmy jednak uzyskać kilka porad od jakiegoś fachowca. Wtedy pan Kurowski pozwolił nam przyjść na boisko i potrenować. Próbował nas ustawić pod mecz z Lipową. I tu zaskoczenie. Pan Stasiu mówi do mnie: Ty będziesz w bramce stał. Proszę sobie wyobrazić – ja, niski chłopak, nierozwinięty jeszcze fizycznie mam byc bramkarzem. Ale w tej dzikiej drużynie to nie było ważne, chodziło o to, by na bramce stał ktoś bystry, ktoś, kto potrafił się poruszać. To był dla mnie ważny moment – przełamałem się. Po tym zawodzie, kiedy Kurowski odrzucił mnie w naborze do juniorów, teraz nagle kieruje na bramkę. Będąc zawodnikiem dzikiej drużyny dużo łatwiej było mi dostać się do juniorów. I rzeczywiście się do niej dostałem. To był początek mojego poważnego grania w piłkę nożną. Ojciec jednak wtedy strasznie się temu sprzeciwiał.

Chodziło pewnie o naukę...
Tak. Po zakończeniu szkoły podstawowej rozpocząłem naukę w Technikum Budowlanym w Poznaniu. Przed maturą, jeszcze zanim ukończyłem 18 lat miałem problemy z chodzeniem na treningi. Ojciec wyraźnie się temu sprzeciwiał. Nauka musiała być pierwsza. Tata pracował w Poznaniu, więc do chwili jego powrotu do domu, do około godziny 16.00 tej kontroli nie miałem, ale jak wracał i treningi odbywały się w godzinach popołudniowych, to był problem. Przy boisku znajdowała się niegdyś strzelnica, za nią tzw. wał i Rów Przybrodzki. To w nim po treningach zawsze się myliśmy. Takie to były czasy. Ojciec pragnąc mnie kontrolować, przychodził na treningi. Pyta pana Kurowskiego: Nie było tutaj mojego syna? Pan Stasiu odpowiadał: Nie, nie, ja go nie widziałem. A ja już wtedy za krzakami siedziałem, przy rzece. Widząc, że ojciec zbliża się do stadionu, zwyczajnie się chowałem. Jak ojciec odchodził, to wyskakiwałem i wracałem do zajęć.

Kiedy przyszedł czas na pierwszą drużynę?
Był taki moment w historii Sparty, kiedy trenerem pierwszej drużyny został pan Marian Jankowiak – bramkarz, reprezentant Polski w latach 40. Na przełomie 46’ i 47’ Warta Poznań, w której grał, zdobyła zresztą Mistrzostwo Polski. Mieliśmy zatem w Szamotułach zawodnika – trenera, który na tamte czasy był prawdziwym idolem. A, że przykładał on szczególną wagę do szkolenia bramkarzy, to doczekałem się profesjonalnego treningu bramkarskiego. Widocznie pan Jankowiak przekonał się, że mam do tego jakieś predyspozycje. Dzięki dobremu przygotowaniu, po zdaniu matury, gdy ukończyłem 18 lat zostałem zawodnikiem pierwszej drużyny. To było dla mnie coś niebywałego, wielki zaszczyt i kolejny przełom w przygodzie z piłką.

Przełomowy zresztą dla Sparty był tamten rok – 1960. Nasze zespoły dokonały wówczas podwójnego awansu. Pierwsza drużyna, w której już grałem, awansowała z A -klasy do okręgówki. Druga drużyna z kolei w tym samym czasie pokusiła się o awans z B - klasy do A. Jednego roku zatem pierwszy skład i rezerwy osiągnęły w swoich grupach mistrzostwo. Rzecz fantastyczna, również dla kibiców. Na marginesie tylko dodam, że mieliśmy wówczas na meczach komplety widzów na takim małym stadionie. Choć nie było trybun, tylko miejsca stojące, to na mecze z pierwszoligowymi zespołami, bo i takie rozgrywaliśmy w Szamotułach, przychodziło 3 tysiące, a niekiedy nawet 4 tysiące widzów. Zjeżdżała się cała gmina. Cudowne czasy!

Wkrótce potem jednak w Pana życiu pojawiła się drugoligowa Olimpia Poznań...
W 1960 roku skończyłem 20 lat i upomniało się o mnie wojsko. To był obowiązek, 2 lata trzeba było przesłużyć. I tu ciekawostka. Drużyny, nie tylko poznańskie, ale i inne działające w całej Polsce, wyławiały z tzw. prowincjonalnych zespołów wyróżniających się zawodników do drużyn, które funkcjonowały albo przy wojsku albo przy milicji. Mnie akurat wyłowiła Olimpia Poznań, czyli niechlubnie trafiłem do KBW na 2 lata (śmiech). Biorąc jednak pod uwagę te 2 lata służby jako sportowiec, to chciałbym dzisiaj chętnie wrócić do tamtych czasów.

Każdy w wojsku musi odbyć tzw. okres rekrucki. Kiedy chłopacy stawiali się do wojska, na wartowni odnotowywano piłkarzy, których Olimpia sobie wyłowiła. Mnie, przez nieuwagę jednak nie odznaczono. Tym samym trafiłem do jednostki, w której okres rekrutacji trwał prawie 2 miesiące, a ja dostałem strasznie w kość. Nikt nie wiedział, że jestem piłkarzem, a ja się do tego nie przyznawałem.

Po przysiędze wojskowej odbył się konkurs na pracę w sztabie dla żołnierzy ze średnim wykształceniem. Byłem dobrym kandydatem – biegle pisałem na maszynie, miałem ładny charakter pisma, po Technikum Budowlanym potrafiłem drukować itd. Trafiłem zatem do sztabu jako pisarz sztabowy, do majora Kwiecińskiego. To była zima, grudzień. A praca – marzenie. Nie musiałem biegać po poligonie, czołgać się w błocie, siedziałem sobie w biurze, w cieple. Jednym słowem: żyć nie umierać! Pewnego dnia mój przełożony dostaje rozkaz stawienia się do szefa sztabu z szeregowym Kierzkiem. Konsternacja. Co my tu przeskrobaliśmy? – pyta mnie major Kwieciński. A ja milczę, nadal nie przyznaję się, że jestem piłkarzem. Ledwo weszliśmy do gabinetu, szef sztabu mówi krótko: Majorze, dlaczego szeregowy Kierzek nie chodzi na treningi? Major zbladł. Nigdy w życiu nie przypuszczał, że dostanie do biura sportowca, który praktycznie będzie gościem w tym biurze. Szef sztabu stanowczo natomiast mówi: Od jutra szeregowy melduje się na hali na Marcelińskiej i rozpoczyna treningi. No i co? Tak jest, w tył zwrot i do domu. Tak rozpoczęła się moja historia z Olimpią Poznań. Niepotrzebnie 2 miesiące dostałem w kość.

Odszedł Henryk Henzel - najstarszy kibic Sparty Szamotuły. M...

Do Olimpii natomiast trafiłem jako czwarty bramkarz. Był już tam bramkarz Szabliński, znany w środowisku poznańskim, Jan Konenc. Ja, taki obiecujący z prowincji rozpocząłem treningi z drugą drużyną, rezerwami Olimpii. Pierwszą drużynę trenował natomiast pan Chudziak, który nota bene później pojawił się w Szamotułach. Miał on to do siebie, że przychodził również na treningi rezerw, żeby kogoś wyłowić do podstawowego składu. I zauważył mnie. Z dnia na dzień miałem zacząć trenować z pierwszą drużyną. Coś niesamowitego. II liga, marzenie! Akurat skończył się okres przygotowań na hali, kolejnym był obóz kondycyjny, a więc wyjazd do Jeleniej Góry, do ośrodka Wisły Kraków. Wcześniej trzeba było wystąpić do ministra o zezwolenie na noszenie ubrań cywilnych, takie przepisy obowiązywały. Zezwolenie otrzymałem, więc jedziemy. Okazało się, że pan Szabliński zrezygnował z gry w Olimpii i przeszedł do Zielonej Góry. Jednego konkurenta miałem zatem mniej. Na obozie dyscyplina niesamowita, trzeba było się przykładać. Rozgrywaliśmy mecze treningowe i towarzyskie, np. z Wisłą Kraków. Pamiętam taki jeden – wychodzimy na boisko, a tam lodowisko! Pozdzierane łokcie i ręce, ale człowiek zęby zacinał i szedł. A treningi były ciężkie – w dresie, w trampkach wbiegaliśmy na Śnieżkę. Tak nas wtedy goniono jeśli chodzi o przygotowanie kondycyjne, ale faktycznie dawało to efekty.

Obóz się skończył, wracamy, a wkrótce potem zaczyna się sezon. I przychodzi do mojego debiutu, mecz z Bałtykiem Gdynia. 10 tysięcy ludzi na stadionie Olimpii w Poznaniu, rzecz niewyobrażalna! A powiem też taką ciekawostkę – jednostka, w której służyłem na każdy mecz przychodziła z orkiestrą. Szli z Grunwaldzkiej na stadion na Golęcinie elegancko w szyku. Podkreślało to dodatkowo rolę piłki nożnej dla życia jednostki i społeczności lokalnej. Ale wracając do debiutu – Jasiu Konenc wychodzi i puszcza jedną bramkę. Chwilę potem akcja, rzuca się pod nogi – kontuzja! Następny z konkurentów odpadł. Dostałem sygnał od trenera: wchodzisz. Nogi trzęsły mi się jak galareta! Fantastycznie jednak udało się dociągnąć do końca meczu. Co prawda 0:1 przegraliśmy, ale ja miałem satysfakcję, że zachowałem czyste konto na tym pierwszym meczu i nieźle wypadłem.

Rehabilitacja po kontuzji Jasia Konenca się przedłużyła, w związku z czym od tego debiutu cały sezon, a w zasadzie całe 2 lata służby wojskowej, stałem już w bramce Olimpii. Trafiłem niestety na kiepski okres – początek lat 60. – wszystkie poznańskie drużyny miały wtedy najgorszy okres w swoich dziejach jeśli chodzi o załamanie się gry w poszczególnych klasach i ligach. W moim pierwszym roku grania Olimpia spadła z II ligi o szczebel niżej. Podobne historie towarzyszyły jednak innym poznańskim zespołom.

Dla Olimpii był Pan jednak bardzo cennym zawodnikiem. Klub walczył przecież o Pana dalszą grę w Poznaniu...
To prawda. A było to tak... Kończyła się służba wojskowa. Najpierw zostałem wezwany do dyrekcji kolei w Poznaniu. Po zakończeniu Technikum Budowlanego, do chwili powołania do wojska, a więc przez 2 lata pracowałem bowiem w oddziale robót budowlanych podlegającym pod poznańską kolej. Dyrektorem był wówczas pan Ryba. Padła propozycja: Jesteś pracownikiem kolei, więc musiałbyś zostać w Poznaniu i przejść ze Sparty do Lecha (bo to był klub kolejowy). Wtedy na bramce w Kolejorzu stał Wilczyński, niesamowity zawodnik, bardzo mi się podobał. No ale Lech potrzebował następnych. Olimpia z kolei zaproponowała mi dalszą grę w klubie i skierowanie do Szkoły Oficerskiej do Szczytna, do milicji. Jak powiedziałem o tym w domu, to mama prawie zawału dostała. Ojciec protestował: w żadnym wypadku, nie rób tego! Zanim jednak podjąłem decyzję pojechałem z Olimpią na pierwszy mecz za granicę, do Cottbusu, dawniejsze NRD. Jaka radocha! Jedziemy. Gramy. Krótko przed przerwą rzucam się pod nogi Niemcowi, a on zamiast kopnąć w piłkę, uderza w moją głowę. Wypadają mi 3 zęby, wargi przecięte od wewnątrz. Opuszczam boisko na noszach, potem karetka i do szpitala. Tak się skończył mecz za granicą. Ale w szpitalu bardzo szybko mnie zszyli i z powrotem przywieźli na stadion, na samą końcówkę meczu. Wieczorem na bankiecie kolega Kierzek przez słomkę mógł jedynie soczek popijać (śmiech). Co ciekawe jednak – w Niemczech pierwszy raz zobaczyłem bramkarza grającego w rękawicach. U nas takiego sprzętu zwyczajnie nie było, człowiek stawał na bramce z gołymi rękoma. A proszę sobie wyobrazić, że nasze piłki były wówczas sznurowane, więc pozdzierane palce to była norma. A gdy człowiek trafiał na rzemienie, na wiązanie, to był niesamowity ból. To tak na marginesie.

Olimpia na mój wypadek zareagowała błyskawicznie. Od razu nowe zęby chcieli mi wstawiać, opiekę zapewnić – byle bym tylko w klubie został. I teraz taki przypadek – wracam z jednostki na przepustkę do domu, w pociągu spotyka mnie nasz burmistrz na tamte lata - pan Czesław Szymkowiak. Mówi do mnie tak: Bernard, wróć do Szamotuł, bo nie mamy dobrego bramkarza. Mamy możliwość utworzenia stanowiska inspektora nadzoru budowlanego na miasto Szamotuły odnośnie wszystkich remontów kapitalnych substancji mieszkaniowej. Taka propozycja! W kolei miałem 900 zł pensji, a tu od razu 1200 zł. Jak dobrze pójdzie – mówił Szymkowiak – to mieszkanie się załatwi, gdybyś się ożenił. Tak próbował mnie przekonać. Długo rozmawialiśmy na ten temat z rodzicami i ostatecznie podjąłem decyzję, że wracam na stare śmieci. Na Olimpię natomiast się wypiąłem, czego od razu mi nie wybaczono. W wydawnictwach z okazji 20-lecia i 30-lecia klubu nie ma wzmianki o Kierzku. Pojawiam się za to w późniejszych publikacjach. Trochę czasu musiało chyba upłynąć, żeby ta złość przeszła.

Wrócił Pan zatem do Szamotuł...
Wracam, gramy. Ale mijają 2 lata i powtórka z rozrywki – wstrząs mózgu. Byłem bardzo odważnym bramkarzem. To, co charakteryzowało moją grę, to antycypacja piłki, czyli przewidywanie jej lotu, wychwycenie chwili, w której należy wyjść w pole itd. To mi wychodziło naprawdę elegancko. W międzyczasie ożeniłem się, na świat przyszła dwójka dzieci, później trzecie. Po wypadku żona zwraca uwagę na odpowiedzialność, dzieciaki i mówi: Kończ z tym, bo może być źle. Te argumenty zadecydowały o tym, że w 1964 roku wycofałem się z gry w Sparcie. W tym samym roku z klubu odszedł też Konrad Piechowiak, moim zdaniem najlepszy zawodnik Sparty jeśli chodzi o atak, bo trudno go przecież porównywać z Tadziem Kalotką.

Na stadion wciąż jednak przychodziłem – z wózkiem. Jako dziecko podawałem piłki, później ze swoimi dziećmi na treningach przyglądałem się grze.

Trenerem Sparty został wtedy Chudziak, mój szkoleniowiec z Olimpii. Klub przechodził kryzys, spadł z okręgówki do A - klasy a nawet do klasy B. Ciężkie czasy. Moja przerwa w grze trwała jakieś 7 lat, do 1970 roku. Chudziak mówi wtedy do mnie: Przyjdź do nas, pomóż trochę, mamy ostatnie trzy mecze, jak przegramy to lecimy. Wtedy jeszcze byli w A – klasie. Po konsultacjach z żoną zdecydowałem się wrócić. I co? Udaje się nam utrzymać. W 70’ kolejny wielki przełom. Do Sparty przychodzi Kalotka i Gojny, wracają z Olimpii, rezygnuje wtedy Chudziak. Zaczyna się nowa era dla piłki w Szamotułach. Gojny wprowadził takie reguły, jakie obowiązywały w drużynach drugo czy pierwszoligowych. Sparta miała przecież swój własny autobus, co na tamte czasy było czymś wręcz niewiarygodnym. I znów ciekawostka – autobus, tzw. ogórek remontowany był w Obornikach, a my – piłkarze Sparty w zamian za naprawę wykonywaliśmy roboty wokół zakładu, w którym był on remontowany. Bo zakład akurat się rozbudowywał. Tak Łucek potrafił to wszystko zorganizować. Ma niesamowity wkład w historię Sparty. Drużyna natomiast była wówczas bardzo młoda, a ja byłem w niej najstarszy. Taki paradoks, bo przecież, gdy zaczynałem grę w podstawowym składzie, byłem najmłodszy.

Odnosiliśmy sukcesy przez kilka sezonów, ale gdy rozpoczęły się pamiętne rozgrywki o wejście do II ligi, podziękowałem i postanowiłem na dobre odejść. Bogdan Kochański i Tadziu Baraniak byli godnymi następcami w bramce.

Szamotuły. W hali "Wacław" odbyła się I Wielkopolska Konfere...

I tak skończyła się piękna piłkarska historia...
Dziś, po latach mogę sobie przypisać jedną rzecz. W odpowiednim momencie, na prośbę trenera Chudziaka, pomogłem Sparcie w utrzymaniu się. Może, gdybym wówczas nie wrócił do klubu, to o walce o II ligę nie byłoby mowy. Bo przecież gdybyśmy spadli, to ani Tadziu Kalotka ani Łucek Gojny nie pojawili by się w Szamotułach, nie byłoby przecież do czego wracać.

Wywiad został przeprowadzony w roku 2017. Rozmawiała Magda Prętka

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szamotuly.naszemiasto.pl Nasze Miasto